trochę po trzydziestce. Fakt, zeznania świadków naocznych pozwalają łapa

Kiedy Danny’ego przewożono do okręgowego zakładu poprawczego, założono mu kuloodporną kamizelkę. Tamtego wieczoru dom O‘Gradych pełen był policji. Ludzi, których Sandy i Shep nigdy przedtem nie widzieli. Ponure twarze, granatowe kurtki z napisem CSU. Zajęli pokój Danny’ego, wybebeszyli łóżko i szafę, włamali się do biurka, rozmontowali meble i zapakowali w pudełka wszystko, co mogło zostać włączone do materiału dowodowego. Przewrócili sypialnię Danny’ego do góry nogami, zasypali białym proszkiem i opuścili dom z takimi samymi posępnymi minami, z jakimi do niego weszli. Becky schowała się w garderobie. Przyjechali rodzice Sandy. Uściskali córkę i rozpłakali się. Wyciągnęli Becky z garderoby i rozpłakali się znowu. Rzucali chłodne spojrzenia w stronę Shepa, dając mu do zrozumienia, że cokolwiek się stało, to on jest winny. Potem matka Sandy zamknęła się w kuchni i zaczęła piec. Ojciec wcisnął się w kąt kanapy i robił wszystko, żeby jakoś się trzymać. Przyszedł proboszcz. Posiedział z Sandy i Shepem. Przypomniał im, że Bóg nie zsyła ciężarów ponad ludzkie siły. Zapewnił, że wiara pomaga przetrwać najtrudniejsze momenty. Mówiąc o Dannym, używał czasu przeszłego, co wydawało się stosowne, ale jednocześnie doprowadzało Sandy do szaleństwa. Danny nie umarł. Danny nie był ciężarem. Był zdezorientowanym, przerażonym dzieckiem, zamkniętym w zimnej celi zakładu poprawczego z kratami w oknach. Jest w http://www.abc-budownictwa.com.pl – Wstawać – warknął. – Chyba zaraz się porzygam – wymamrotała Rainie. – No już! – Dobrze – powiedziała. Pochyliła się i zwymiotowała mu na buty. – Ja pierdzielę! – Mann odskoczył pół metra do tyłu i na próżno próbował pozbyć się wymiocin, kopiąc wściekle w krzaki. Młócił rękami powietrze. Jego twarz zrobiła się purpurowa. Rainie nie wahała się. Może nie był to elegancki plan, ale lepszego nie zdołała wymyślić. – Uciekaj – zawołała do Danny’ego. – Uciekaj! I rzuciła się na Manna. Gdy toczyli się bezwładnie, wyślizgnęła mu się broń. Rainie słyszała, jak Mann rzuca się i przeklina. Wydawało jej się, że jego kolana i stopy są wszędzie. Instynktownie próbowała osłonić głowę. Oko, jej oko. O Boże, czuła, jakby policzek zajął się ogniem. Ale nie mogła

że to reakcja dysocjacyjna, a mimo to ciarki przebiegły jej po plecach. Już wcześniej widziała takie spojrzenie. Na starych zdjęciach Teda Bundy'ego. Niektórzy twierdzą, że bardzo cienka linia oddziela psychologa od psychopaty, którego próbuje rozgryźć. Zdawało się, że Quincy właśnie tę linię przekroczył. Ciarki na plecach zmieniły się w lodowaty dreszcz. - Śmierć mojej córki to nie był wypadek - powiedział. - Rainie Conner Sprawdź jej nazwisko, przyjrzał się jej licencji i powiedział, że nie może wjechać na teren. Jeszcze raz podała nazwisko i pomachała licencją, a on jeszcze raz powtórzył swoje. - Niech pan posłucha. Jestem współpracownicą agenta specjalnego Pier¬ ce'a Quincy'ego - spróbowała. Próba ta nie zrobiła wrażenia na srogim strażniku. - Nie chcę mieć stałego wstępu - spróbowała jeszcze raz. - Czy tu nie wydaje się jednorazowych przepustek? Dowiedziała się, że dostałaby przepustkę gościa, gdyby wcześniej podano mu jej nazwisko. Oczywiście, wraz ze stosownym zezwoleniem. 94 - Więc co, do cholery, mam teraz zrobić? Zaraz, zaraz...! - uniosła ręką widząc stanowczy wyraz twarzy wartownika. - Wiem, nie mogę wjechać na