Bała się, że ubrudzę suknię, i wtedy pomyślisz, że nie jestem damą.

rozczarowanie. Hrabia nie wrócił jeszcze do domu, gdy kładła się spać, ale miała nadzieję zobaczyć go rano. Oczywiście wcale za nim nie tęskniła, za jego arogancją, niestosownymi uwagami ani znaczącymi spojrzeniami szarych oczu. Po prostu musiała z nim porozmawiać na temat edukacji Rose. Tylko dlatego chciała się z nim spotkać. - Dziękuję za towarzystwo, Marie - powiedziała. Pokojówka dygnęła. - Nie ma za co, to była dla mnie przyjemność. Jego lordowska mość polecił Sally i mi, żebyśmy chodziły z panią na spacery. - To bardzo uprzejme z jego strony, ale z pewnością masz inne pilne obowiązki. - Nie, kiedy pani życzy sobie wyjść na przechadzkę. Z opowieści Rose wynikało, że lord Kilcairn tak się nie troszczył o poprzednie guwernantki. Zerknęła na Wimbole'a. - Czy hrabia już wstał? - Tak, panno Gallant. Wyjechał tuż po pani wyjściu do parku. Nie spodziewam się go przed wieczorem. A niech to! - Rozumiem. Dziękuję. - Zostawił dla pani wiadomość, panno Gallant. Wziął ze stolika srebrną tacę z listem. Z trudem się powstrzymała, żeby go nie porwać. http://www.beton-dekoracyjny.org.pl - Przecież ty też nie chcesz mnie poślubić. Sam mi to powiedziałeś. - Cofnęła się z podejrzliwą miną. - Zgodziłeś się, prawda? - Tak. Z radością. Na litość boską, tylko mnie nie uduś! - zawołał, kiedy znowu chciała go wyściskać. Uśmiechnęła się promiennie. - I co teraz? Zawiadomisz Lex? Wróci do Londynu? Na samą myśl, że miałby zaufać kuzynce, nie mówiąc o wtajemniczeniu jej w swoje plany, ogarnął go niepokój. Potrzebował jednak sojusznika. Potrzebował Rose. - Alexandra jest w Londynie. - Naprawdę? Gdzie się zatrzymała? Och, muszę jej powiedzieć o Robercie! - Pamiętaj, że to nie jest temat do „Timesa”. - Chwycił ją za rękę, żeby nie zaczęła tańczyć po pokoju. - To ważne, Rose. Musimy sobie nawzajem pomóc. Skinęła głową. Uśmiech zniknął z jej twarzy.

zrobić wcześniej czy później. Nie pogarszaj sytuacji. - Uwolnię cię dopiero wtedy, gdy decyzję poweźmiesz, kierując się szczerą chęcią, a nie okolicznościami czy poczuciem obowiązku. Wytrzymała jego wzrok. - Albo wygodą? - Albo wygodą. - Usiadł i rozejrzał się po piwnicy. - Potrzebujesz dywanu. Przyślę Sprawdź W uszach dźwięczały mu jeszcze słowa Lucii o ludziach z opieki społecznej, ale szybko odsunął je na bok. Matka za bardzo się przejmuje, traktuje go jak małe dziecko. Przez całe lato, każdego wieczoru zrywał się z chaty i widywał z chłopakami. W czasie roku szkolnego spotykał się z nimi w weekendy. Musiał tylko pilnować, żeby wrócić do domu przed Lucią i nie włazić w oczy glinom patrolującym ulice. Przyrzekł matce, że będzie uważał na siebie i dotrzymywał słowa. Nigdy nie dał się złapać. Dokładnie po dziesięciu minutach wyszedł z mieszkania i zanurzył się w gorącą nowoorleańską noc. Zaklął pod nosem. Pomimo późnej pory powietrze było tak duszne i parne, że nie dało się oddychać. Otarł pot z karku. Tak właśnie wygląda lato w Nowym Orleanie, czego nie zrozumie nikt, kto tutaj nie mieszkał - ani chwili chłodu, nieznośny żar w dzień i w nocy, ani chwili ulgi, nawet po zachodzie słońca. I tak od maja do września. W sierpniu ludzie byli tak wymęczeni, że snuli się po mieście jak muchy. Turyści, z którymi Santos czasami rozmawiał, nieodmiennie pytali, jak on to znosi. Śmiał się z tego. Nowoorleańczycy nie próbują „znosić” upałów, po prostu są do nich przyzwyczajeni. Dla Santosa była to znacząca różnica. Uniósł wysoko głowę i wciągnął powietrze przez nos. Zachód słońca nie przyniósł, co prawda, ochłody, ale powietrze się zmieniło. Zmieniła się też atmosfera w Dzielnicy - w sposób tyleż subtelny, co dający się wyraźnie wyczuć, jak wyraźnie da się wyczuć różnicę między zapachem kwiatów i perfum, tak jak uderza w oczy różnica między światłem dziennym i sztucznym. Ze zmierzchem zniknęli w swoich domach kupcy, sklepikarze i biznesmeni, a w ich miejsce na ulicach pojawiły się nocne ćmy. Te dzieliły się na dwie kategorie - na ludzi marginesu i ludzi, nazwijmy ich tak, krawędzi. Matka Santosa, na przykład, należała do tej pierwszej grupy. Przez swoje pochodzenie i swoje zajęcie nie pasowała do standardu porządnej Amerykanki, choć bardzo chciała nią być. Ludzie krawędzi przeciwnie - sami decydowali się na taką egzystencję, świadomie odrzucali amerykański model życia wyznaczany przez jednorodzinny dom pod miastem, samochód i pracę od dziewiątej rano do piątej po południu. Gdzieś z balkonu płynęły smutne dźwięki bluesowej muzyki, z innego dochodził gwar rozmów. Santos szedł pospiesznie, wybierając mniej ludne ulice i ciemne zaułki, by nie natknąć się, broń Boże, na kogoś ze znajomych, kto mógłby donieść matce, że włóczy się nocami po mieście. Z restauracji na rogu dobiegał brzęk garnków, w powietrzu snuł się nęcący zapach gotowanych langust, a może innych skorupiaków. Minął zaplecze knajpy, przeszedł koło śmietnika i zmarszczył nos. W upale wystarczyło dzień, dwa nie opróżnić pojemników z odpadkami i nęcący zapach łangust zamieniał się w przyprawiający o mdłości smród. W pobliżu szkoły zwolnił kroku. Tutaj, w biednej okolicy, gdzie co chwila zdarzały się przestępstwa, ktoś kto szybko szedł lub biegł, wzbudzał natychmiast podejrzenia patroli policyjnych. Spieszysz się, młody człowieku, znaczy, że coś masz na sumieniu i teraz uciekasz. Zaszedł pod stary budynek szkolny od tyłu, upewnił się, że nikt go nie widzi, i zanurkował w gęstwinę zdziczałych oleandrów. Dotarł do otwartego okna, przez które zawsze dostawał się do środka, podciągnął się na parapecie i po chwili był wewnątrz. Gdzieś z głębi opuszczonej rudery doszedł go odgłos śmiechów: jego kumple są już na miejscu. Nagle zajaśniał płomyk zapałki. Santos odwrócił się gwałtownie. Malec zwany Harcerzykiem - nadali mu to przezwisko, bo jako najmłodszy stał zwykle na czatach, wypatrując gliniarzy i meneli, wkraczających na terytorium zagarnięte przez chłopców - czaił się w kącie z zadowoloną z siebie miną. - Co jest grane, młody? - warknął Santos. - Wystraszyłeś mnie jak jasna cholera.