Pomyślał nawet przelotnie o jej marzeniu, o tym, żeby mieli dziecko, i po raz kolejny dokonał

– Nic o tym nie wiem. Jej dolna warga drżała bardzo przekonywająco, ale wiedział już, że dobra z niej aktorka. – Pojedziemy teraz do miasta. – Co? – Sporo osób chce z tobą pogadać. Policjanci. Na chwilę zamknęła oczy. – Posłuchaj, RJ, ja... – Dlaczego tak mnie nazywasz? Uśmiech zniknął i na chwilę znowu stalą się Jennifer. – Bo zawsze cię tak nazywałam, nie pamiętasz? Prawie się nabrał na ten numer. Prawie. Ale nie tym razem. – Naprawdę nadal chcesz mi wmówić, że jesteś nią? – zapytał z niedowierzaniem, że nadal usiłowała mydlić mu oczy. – Dlaczego to robisz? Dlaczego mnie nękasz? Czego chcesz? Dlaczego byłaś u mnie w domu? – Zazwyczaj milczący, pozwala! podejrzanym gadać bez ładu i składu, ale teraz nie mógł powstrzymać pytań cisnących się na usta. W końcu dręczyły go od dawna. – U ciebie w domu? – Nie pamiętasz? Domek pod Nowym Orleanem? – Co? – I szpital.. Stałaś tam, w progu. Kiedy się ocknąłem ze śpiączki. I na molo w Santa Monica. I jeszcze w starym zajeździe w San Juan Capistrano. http://www.budujemy.info.pl usiadł za biurkiem, odpalił komputer i sprawdził w poczcie elektronicznej, czy przyszły zamówione dokumenty. Owszem. Miał nadzieję, że pomoże Bentzowi. Spojrzał na zegarek: dwudziesta czterdzieści siedem, na Zachodnim Wybrzeżu nie ma jeszcze osiemnastej. Zadzwonił. Bentz odebrał po trzecim sygnale. – Bentz. – Wiem. – Obaj sprawdzili wyświetlacz komórki. – Co słychać? – Kiepsko. Zamordowano Shanę McIntyre. – Słyszałem. – No cóż, LAPD nie bardzo się z tego cieszy. – W głosie Bentza wyczuwało się napięcie. – Nikt się nie cieszy. Słuchaj, mam coś dla ciebie. Wyślę ci emailem, ale pomyślałem, że będziesz chciał usłyszeć to do razu. – Wal.

drażniła się z nim, pieściła w samochodzie. Rozpalony, spocony, zatrzymał się. A teraz ta kobieta spogląda na niego znacząco, jakby wiedziała, o czym myśli. Dobry Boże, jest tak bardzo podobna do Jennifer, że robiło mu się zimno na samą myśl. – O, proszę... – Wskazała drogowskaz blisko urwiska. Z mocno bijącym sercem podjechał we wskazane miejsce. Na parkingu na punkcie widokowym był jeszcze tylko jeden wóz, biały datsun z deską Sprawdź 131 Niby się skarżą, niby narzekają, ale takie są dumne z tych swoich mężów i bachorów, że o Jezu! Cricket znosiła to cierpliwie i zwykle dostawała napiwki, choć niektóre babsztyle były nieużytymi kutwami. Bolały ją wszystkie mięśnie. Rozprostowała plecy, zamiotła wokół swojego fotela, przetarła umywalkę i powiesiła fartuch na wieszaku przy drzwiach. Jej cola stała tam, gdzie ją zostawiła, przy umywalce, gdzie mieszało się farby. Wzięła kubek i pociągnęła przez słomkę. Kofeina - tego potrzebowała. I może jeszcze kieliszek czy dwa tequili... albo trochę marychy. Albo wszystko naraz. Napiwki z całego tygodnia wystarczyłyby na kilka drinków i może jeszcze na trochę ziela. Wyszła na schodki, gdzie zwykle paliła z dziewczynami. Wbrew zaleceniom Maribelle, właścicielki zakładu, zostawiały tylne drzwi otwarte i wybiegały sobie na kilka machów. Teraz zamknęła drzwi na klucz i poszukała w torebce papierosów i zapalniczki. W zmiętej paczce znalazła tylko jednego złamanego papierosa z filtrem. Cholera. Zapaliła go i wąską uliczką, na której walały się kosze na śmiecie i skrzynki, ruszyła do samochodu. Maribelle kazała dziewczynom parkować przecznicę dalej, żeby było więcej miejsca na samochody klientek. Cricket jakoś niewiele obchodziło, gdzie zaparkuje. Ale Maribelle sugerowała też, że dziewczyny powinny dzielić się z nią napiwkami. Chytre babsko! Cricket kusiło, żeby rzucić tę robotę. Dokończyła colę i wrzuciła pusty kubek do kosza. Noc była parna, niebo ciemne, bez gwiazd i księżyca. W świetle latarni krążyły roje owadów. Jakiś natrętny komar bzyczał jej nad uchem. Pacnęła komara i skręciła tuż za stacją benzynową. Ból, który dokuczał jej przez większość dnia, wydawał się ustępować. Nogi zrobiły jej się jak z waty, ledwo nad nimi panowała. Oczy zaszły jej mgłą. Zbyt długo pracowała. Zdecydowanie zbyt długo. Z większym niż zazwyczaj trudem Cricket znalazła swój samochód. Stał pod latarnią, która coś dzisiaj szwankowała, na przemian włączała się i wyłączała. Ulica była opustoszała, ale to nic nie szkodzi, pomyślała Cricket. Głowa zaczęła jej ciążyć. Boże, co się z nią dzieje? Otworzyła samochód i usłyszała czyjeś kroki, wyczuła czyjąś obecność. Bez strachu obejrzała się i zobaczyła jakąś postać - mężczyzna czy kobieta? - przyczajoną w cieniu. Wśliznęła się do samochodu i zaczepiła obcasem o ramę drzwi. - Cholera - zamruczała, ale zauważyła, że tak naprawdę mało ją to obchodzi. Widziała jak przez mgłę i... i nie mogła usiąść prosto za kierownicą, nie mogła trafić kluczykiem do stacyjki. Jezu, co się dzieje? Czuła się jak pod wpływem jakichś prochów, jakby ktoś... dosypał jej czegoś do coli? Usłyszała kroki, ktoś biegł w jej stronę... kobieta, wyglądała znajomo... pewnie jej pomoże. Cricket chciała coś powiedzieć, próbowała zachować trzeźwość umysłu. Proszę mi pomóc, usiłowała krzyknąć, ale nie wydała żadnego dźwięku. Słowa uwięzły jej w gardle, gdy rozpoznała zbliżającą się kobietę. Co ona tu robi? Dlaczego? Czy czekała na nią? Spodziewała się jej? O Boże. Nagle jak grom z jasnego nieba spadła na nią cała prawda. Zauważyła ciasne rękawiczki i białe zęby odsłonięte w szerokim uśmiechu. Uśmiech jak u kota z Cheshire z Alicji w Krainie Czarów. Albo jeszcze gorszy. Uśmiech był zimny, a oczy błyszczały niecierpliwie. Kobieta sięgnęła do torebki, wyciągnęła szklany słoik i w świetle samochodowej lampki Cricket zobaczyła owady: przeróżne, kłębiące się, wspinające po ściankach słoja, ruszające 132 cienkimi nogami, skrzydełkami i czułkami. Wdrapywały się jedne na drugie, próbując dostać się na górę i uciec. - Twoi przyjaciele? - zapytała kobieta, obrzucając ją złowieszczym spojrzeniem. - Myślę, że tak. Cricket wiedziała już, że zginie. Rozdział 20 Nie powinnaś tu przyjeżdżać. Usłyszała własny drwiący głos. Przekręciła kluczyk w stacyjce i wsłuchała się w dźwięk gasnącego silnika. Orzeźwiający wiatr kołysał gałęziami dębów i szeleścił w gęstych zaroślach. - Wiem, ale to urodziny Jamie - powiedziała głośno. Dom był taki spokojny, ciepłym światłem rozjaśniał ciemność. Dom Jamie. Ścisnęło ją w gardle, gdy wyobraziła sobie śliczną buzię trzyletniej córeczki. Nie rozpłakała się. Dawno temu zdążyła już wypłakać rzekę łez. Szybko, zanim opadły ją złe myśli, schowała kluczyki do kieszeni i wysiadła z lexusa. Noc była ciepła, wiatr delikatnie muskał jej policzki. Poszła w stronę kutej żelaznej bramy. Myślała, że będzie zamknięta, ale klamka ustąpiła, zaskrzypiały stare zawiasy. Z ziemi niczym dym podniosła się osobliwa mgiełka, zatańczyła wokół jej stóp i przeleciała między koronkowymi gałęziami. Kiedy tak stała przed domem, który był niedawno również jej domem, obudziły się w niej wątpliwości. Czy podjęła słuszną decyzję? Była sama. Ale przecież zawsze była sama, prawda? Jedna z siedmiorga rodzeństwa, a mimo to samotna. Bliźniaczka - samotna. Mężatka - samotna. Matka - teraz samotna. Wiatr rozwiewał jej włosy, gorący jak w południe. Ledwie słyszała przejeżdżający samochód i szczekanie psa sąsiada, tak głośno i boleśnie biło jej serce. Teraz albo nigdy. Albo porozmawia z Joshem, albo pozwoli umrzeć ich małżeństwu. Zebrawszy się na odwagę, ruszyła kamienną ścieżką. Trzy stopnie prowadzące na werandę, gdzie wisiały koszyki z petuniami i odurzająco pachniał wiciokrzew. Już miała zapukać, ale drzwi były uchylone. Zapraszająco. Nie rób tego! Nie wchodź tam! Usłyszała głos Kelly tak wyraźnie, jakby siostra stała tuż obok. Skuszona srebrną smugą światła weszła do środka, a jej kroki odbiły się echem w wysokim holu. Zegar zaczął wybijać godzinę, z głośników sączyła się delikatna muzyka... melancholijna, klasyczna - dochodziła z gabinetu Josha. Przeszła przez próg i zobaczyła go leżącego na biurku. Jedna ręka zwisała z biurka, z nadgarstka kapała krew, tworząc kałużę na miękkim dywanie. - Josh! - krzyknęła. Zadzwonił telefon. Jeden dzwonek. Telefon stał na biurku tuż przy głowie Josha. Drugi dzwonek. Boże, czy powinna odebrać? Trzeci dzwonek. Caitlyn usiadła gwałtownie, zlana potem. Serce biło jej jak szalone. Była we własnym domu. W swoim łóżku. Ale wciąż miała przed oczami ten przerażający obraz. Martwy Josh leżący na biurku w swoim gabinecie. Otwarte drzwi na werandę, pozew o spowodowanie śmierci córki. Nie musiała oglądać zdjęć z miejsca zbrodni, żeby wiedzieć, 133 że to wszystko prawda. Skąd to wie? Może tam była? Może była świadkiem zbrodni? Nie, niemożliwe. To nie może być prawda. Zadzwonił telefon. Sięgnęła po słuchawkę. - Słucham - wyszeptała. Cisza. Dreszcz przebiegł jej po plecach. - Halo? Kto mówi? Cisza. Przerażona rzuciła słuchawkę. Boże, co się dzieje? Trzęsącą się ręką potarła czoło. To tylko zły sen. Bardzo zły sen. Kto mógł dzwonić o trzeciej piętnaście nad ranem? Kto zadzwonił i nie odezwał się ani słowem? Pomyłka? Starając się opanować, zaczerpnęła głęboko powietrza. W nogach łóżka leżał Oskar, ziewał, przeciągał się. - Chodź tutaj. - Poklepała poduszkę obok, Oskar powoli przysunął się do niej i zwinął w kłębek. Głaskanie jego nastroszonego futerka i szum wentylatora pod sufitem uspokajały ją. Znów zadzwonił telefon. Wymacała kontakt, włączyła światło i podniosła słuchawkę. - Halo? Żadnej odpowiedzi. - Halo? Czekała z bijącym sercem, w słuchawce słyszała tylko czyjś płytki oddech. - Kto to? Nic. Żadnej odpowiedzi. Dostała gęsiej skórki... czy jej się wydaje, czy w tle słychać muzykę? Dlaczego nikt nie odpowiada? Odłożyła słuchawkę i sprawdziła numer na wyświetlaczu. Numer nieznany. Tyle to sama już wiedziała. Potarła czoło ręką. Telefon znów zadzwonił. Cholera! Podskoczyła na łóżku. Zanim odebrała, spojrzała na wyświetlacz. Dzwonił Troy. Odebrała. - Słucham? - Caitlyn? Mówi Troy. Przepraszam, że dzwonię tak późno, ale chyba powinnaś wiedzieć. Mamę właśnie zabrano do szpitala. Serce. - Nie! Boże, i co? - Nie wiem. Przed chwilą dzwonili z pogotowia. Właśnie jadę do szpitala Eastside General. - Zaraz tam będę - powiedziała bez namysłu. - Spotkamy się w szpitalu. Troy, dzwoniłeś do mnie kilka minut temu? - Nie. Bo co? - Zadzwonił telefon, odebrałam, ale nikt się nie odezwał. - To nie ja - powiedział. Kurczowo zacisnęła palce na słuchawce. - Pewnie pomyłka - powiedziała, nawet przez moment w to nie wierząc. Zdjęła koszulę nocną, włożyła dżinsy i bluzę. Wsuwając nogi w sandały, poczuła coś szorstkiego. - Co do diabła? - warknęła i zobaczyła wewnątrz sandałów ciemne plamy. Instynktownie 134 wiedziała, że te czerwonawe ślady to krew. Tej nocy, gdy zginął Josh, miała na nogach sandały. Zrobiło jej się niedobrze. Zrzuciła je jakby parzyły. W popłochu znalazła adidasy, włożyła je na nogi i zbiegła szybko po schodach. Gdy była przy tylnych drzwiach, znów zadzwonił telefon. Spojrzała na wyświetlacz. Numer nieznany. Serce jej zamarło. Powinna odebrać; może to w sprawie matki. Odebrała. - Halo? Żadnej odpowiedzi. - Halo? Nic, tylko elektryzująca cisza. Przeszły ją ciarki. Musi zdusić ten strach. - Kto to? Nie, nie chcę wiedzieć. Kimkolwiek jesteś, idź do diabła! - Ty pierwsza. - Usłyszała chrapliwy szept i poczuła się, jakby właśnie wydano na nią wyrok śmierci. Rzuciła słuchawkę. Kto to jest, u licha?! Dlaczego dzwoni? Uspokój się! Cofnęła się i wpadła na blat. Musi jechać do szpitala. Nie ma czasu się teraz zastanawiać, kto ją tak dręczy. Ale gdy wyszła w parną noc, wciąż prześladowały ją te złowieszcze słowa. „Ty pierwsza”. Rysujący się w mroku siedmiopiętrowy nowoczesny szpital kontrastował ze starymi budynkami. Caitlyn zaparkowała i zostawiła wiadomość na komórce Kelly. - Kelly, tu Caitlyn. Właśnie dzwonił do mnie Troy. Chodzi o mamę,. Jest około czwartej nad ranem, mamę zabrano do szpitala Eastside General. Nic więcej nie wiem, ale gdy się dowiem, zadzwonię. Popatrzyła przez szybę na pusty parking i zawahała się. - Pomyślałam, że chciałabyś wiedzieć. Nic by ci się nie stało, gdybyś ją odwiedziła. Może pora naprawić kilka spraw. - Rozłączyła się, myśląc, że pewnie ją wkurzyła, ale co tam. Sytuacja była wyjątkowa. Wysiadła z lexusa prosto w parną, ciepłą noc. Od rzeki wiał lekki wiatr, słychać było warkot nielicznych samochodów. Ruszyła chodnikiem i zobaczyła czarnego range rovera Troya i tuż obok hondę Hannah. Gdy podeszła do wejścia, szklane drzwi się otworzyły. Światła wewnątrz były przygaszone, korytarze ciche i tylko w izbie przyjęć paliło się jasne światło. Caitlyn spotkała się z rodziną w poczekalni. Przygnębiony Troy stał przy kontuarze, a Hannah siedziała na długiej kanapie i bezmyślnie przeglądała gazetę. Lucille siedziała w fotelu i patrzyła prosto przed siebie. Caitlyn nie potrafiła powiedzieć, czy Lucille jest śmiertelnie zmęczona, czy też w ciężkim szoku. Amanda, po której zupełnie nie było widać, że miała wypadek, przycupnęła na brzegu plastikowego krzesła, Ian przyjechał w mundurze i nieskazitelnej koszuli, czapkę położył na stoliku. Wydawał się zaniepokojony, zdenerwowany. Cały czas spoglądał na zegarek lub obgryzał paznokieć. - Co z mamą? - zapytała Caitlyn. - Lepiej. - Troy próbował zajrzeć przez kotary do sali. Z głośników w ścianach sączyła się senna muzyka. 135 - Dzięki Bogu - odetchnęła Amanda. - Nie wiem, czy przeżyłabym kolejną tragedię. - Ty byś wszystko przeżyła - powiedziała Hannah, nie podnosząc głowy znad starego numeru „People”. - Jesteś twarda jak skała. - Skąd wiesz? - Wiem. - Wolno przewróciła kartkę i Caitlyn mignęło zdjęcie Julii Roberts. - Więc jesteś jasnowidzem. - Nie, ja po prostu znam się na ludziach. To całe paranormalne gówno zostawiam Lucille. Amanda już miała odparować, ale ugryzła się w język. Lucille nawet nie spojrzała w ich kierunku. Troy nie zwracał uwagi na ich przekomarzanki. - Lekarzom udało się ustabilizować jej stan. - Miała kolejny atak - odezwała się Amanda. - Serce? - Uhm. Dławica? - Dławica piersiowa - uściśliła Hannah, oderwawszy się na moment od czasopisma. - Ból wieńcowy. - A nitrogliceryna? Nie pomogła? - Nie tym razem. Lucille westchnęła ciężko i splotła dłonie. - Tym razem nic nie zadziałało, więc zadzwoniłam po pogotowie. - Czuła się winna, więc unikała wzroku Caitlyn. Spuściła oczy i siedziała wpatrzona w stolik. - Nic nie pomogło. Miała duszności i skarżyła się na ból. Zaprowadziłam ją do łóżka, podałam lekarstwo, ale jej wciąż się pogarszało. - Zacisnęła usta i potrząsnęła głową. - Zadzwoniłam do doktora Fellersa, ale nie odbierał. Wasza matka była okropnie zdenerwowana i bardzo ją bolało, ale nie chciała, żebym gdziekolwiek dzwoniła. W końcu nie wytrzymałam, zadzwoniłam na pogotowie. Przysłali karetkę. - Zrobiłaś, co mogłaś - odezwał się Troy. Hannah przewróciła oczami. Amanda spojrzała na nią ostrzegawczo, ale najmłodsza siostra nic nie zauważyła. - Powinnam była wcześniej zadzwonić - wyrzucała sobie Lucille. - A ty gdzie byłaś, Hannah? - zapytał Troy. - Nie było mnie - powiedziała ponuro i chwyciła torebkę. - Wychodzę na papierosa. - Idę z tobą. - Troy sięgnął do kieszeni marynarki i dogonił ją. Szklane drzwi rozsunęły się. Wyszli na zewnątrz i stanęli przy popielniczce. Caitlyn spojrzała na Amandę. - Jak się czujesz? - Tak w ogóle? Po prostu świetnie - odpowiedziała Amanda z ironią. - To był koszmarny tydzień. Caitlyn musiała się z nią zgodzić, ale gdy przez mgłę zaczęły się sączyć pierwsze promienie świtu, opanowało ją dręczące przeczucie, że będzie jeszcze gorzej. Musiał działać szybko. Adam wśliznął się do gabinetu i dokładnie zamknął za sobą drzwi. Coś przeoczył, był tego pewien. Choć przeszukał już każdy kąt, zamierzał zrobić to jeszcze raz, zajrzeć w każdą szparę, zerwać tę cholerną podłogę, jeśli będzie trzeba. Czasu miał coraz mniej.