gazetę kościelną, kto inny pochylił się, żeby podnieść upuszczone zapałki. Przechodnie jak

od sadzy kominie trzaskały niedopalone przez noc polana. Jedyną ozdobą gołych kamiennych ścian był barwny wschodni kobierzec, na którym wisiały strzelba, kindżał i długi rzeźbiony cybuch. – Jak pan tu mieszka sam? Dlaczego? – niezupełnie uprzejmie spytała uratowana. – Ach, przepraszam, przecież nie przedstawiliśmy się sobie. Jestem Polina Andriejewna Lisicyna, z Moskwy. – Mikołaj Wsiewołodowicz – skłonił się gospodarz, ale nazwiska nie podał. – Mieszka mi się tu doskonale. Co zaś do przyczyny... Ludzików tu nie ma, tylko wiatr i fale. Ale porozmawiamy później. – Nalał z samowara do miski gorącej wody, wziął ze stołu czystą chusteczkę. – Najpierw zajmiemy się pani ranami. Raczy pani podnieść koszulę. Podnieść koszuli Polina Andriejewna oczywiście nie zechciała, ale przemyć twarz, zadrapania na łokciach, a nawet otarte przez sznurek kostki u nóg – pozwoliła. Brat miłosierdzia był z Mikołaja Wsiewołodowicza niezbyt sprawny, ale staranny. Patrząc, jak ostrożnie zdejmuje z jej nogi mokry trzewik, pani Lisicyna ze wzruszeniem zamrugała rzęsami i nie obraziła się na uzdrowiciela, kiedy boleśnie nacisnął obrzmiałą kostkę. – Nie potrafię nawet wyrazić, jak bardzo jestem panu wdzięczna. A szczególnie za to, że bez namysłu i nie próbując w ogóle zorientować się w sytuacji, rzucił się pan na pomoc zupełnie nieznajomemu człowiekowi. – Głupstwo. – Gospodarz machnął ręką, przemywając zadrapanie na łydce. – Nawet nie ma o czym mówić. http://www.chorobynerek.com.pl/media/ – Podobnie jak jego ortografia. A mimo to ma się go dość po pięciu minutach rozmowy. – Problemy ze śledztwem? – Spieprzyłam je koncertowo – zapewniła uprzejmym tonem. – A teraz spoczywa pani na laurach? – Bynajmniej. Planuję następny występ. Znowu zadrżały mu kąciki ust. Rainie z zadowoleniem zauważyła, że go rozbawiła, ale nadal nie miała nastroju na pogawędkę. Pochyliła się w stronę gościa i przeszła do rzeczy. – Więc czego pan chce? Jestem zmęczona, muszę przeprowadzić dochodzenie w sprawie potrójnego morderstwa i nie zamierzam rezygnować ze śledztwa. Na wypadek, gdyby pan nie wiedział. – Przyjechałem pomóc... – Gówno prawda. – No dobrze, jestem jeszcze jednym biurokratą, który przyszedł na świat, żeby mącić

zainteresowania opowiadaniem i wątpliwe, czy je w ogóle słyszał. – Jak to, zobaczył w ciemnej izbie pustą trumnę i od razu stracił rozum? – spytała z niedowierzaniem Polina Andriejewna. – Trudno powiedzieć, co się tam naprawdę zdarzyło. Nie ulega wątpliwości, że Berdyczowski przeżył coś w rodzaju ataku epileptycznego. Turlał się pewnie po podłodze, obijał o kanty i sprzęty domowe, zwijał w konwulsjach. Ręce i nogi miał starte, zerwane Sprawdź – Akurat. – Wszystkie kobiety traktujesz w ten sposób? Nic dziwnego, że w twoim życiu została tylko praca. – Rainie, co się wydarzyło czternaście lat temu? – Spójrz, która godzina. Po północy. Muszę lecieć. – Czternaście lat temu. Dawno, ale nie na tyle, żeby zapomnieć, prawda, Rainie? – Spotkamy się rano? Mamy mnóstwo roboty. No ale przecież tak naprawdę nie należysz do zespołu dochodzeniowego. Jeden telefon i już cię nie ma, oboje o tym wiemy. – Rainie... – Przestań, do cholery! Czemu, kurwa nie możesz przestać? – Bo ja to ja! Bo nie jestem głupi i, Bóg mi świadkiem, zależy mi na tobie! I ja też nie jestem ci obojętny, inaczej nie przychodziłabyś do mojego pokoju co wieczór, szukając rozmowy. No więc proszę. Pogadajmy, Rainie. Chcesz mówić. A ja chcę słuchać. Dalej.