normalne, szczęśliwe życie, że został znaleziony, kupiony czy

Może wrócić do pomysłu użycia siebie jako przynęty Ale na kobietę, nie na Diaza. Musiałby się jakoś upewnić, że Diaz jest gdzieś daleko, potem wysłać wiadomość do pani Boone. Pilną - taką, której by nie zignorowała, no i nie czekała na powrót Łowcy Przyszłaby sama, a wtedy on już potrafiłby się o nią zatroszczyć. A potem i o samego Diaza. Może zresztą nie tak od razu; z samą panią też miło spędzi czas. Tak. To był dobry plan. * Dni mijały i wreszcie wyraźnie się ochłodziło. Lato nie było w sumie bardzo gorące, ale ostatnia fala upałów tak dała się Milli we znaki, że z radością powitała nadejście jesieni. Pojawiła się na umówionej wizycie u Susanny i dostała nową receptę na plasterki antykoncepcyjne. W samą porę, jej zapasik właśnie się kończył - a przecież w życiu seksualnym Milli zaszły ostatnio drastyczne zmiany - Chciałam przeprosić cię za tamten wieczór - powiedziała Susanna ze skruchą w głosie. - Powinnam była cię słuchać, a nie myśleć, że na pewno wiem lepiej. Milla zamrugała w zupełnym zaskoczeniu. Nigdy jakoś nie miała ochoty na pogaduszki podczas badania na fotelu http://www.evita-dietetyka.pl/media/ - Naszymi problemami emocjonalnymi dałoby się chyba załadować kilka tirów. Ja chyba muszę zacząć chodzić na psychoterapię - zaśmiała się gorzko. - A ty jesteś płatnym mordercą. Jakie to daje perspektywy na przyszłość? Jeszcze nawet nie wiem, co chcę dalej robić. Czy trzymać się Poszukiwaczy, czy może zostać nauczycielką, co dawno już chciałam zrobić. Chciałabym i teraz, ale... jak? Jestem dobra w odnajdywaniu ludzi. Tylko czuję... takie zmęczenie i... - Strach. - O przyszłość? Żebyś wiedział. - Nie. Boisz się być szczęśliwa. Patrzyła na niego zmrożona celnością diagnozy, którą ukrywała

- Teraz już wiem, kiedy to się stało. Kiedy naprawdę to poczułem - machnął dłonią, demonstrując przekraczanie granicy pomiędzy niekochaniem a kochaniem. - W Idaho. Wyciągnąłem cię z rzeki, a ty przewróciłaś się na plecy i roześmiałaś. Dokładnie wtedy. I właśnie wtedy zabrał się przecież do rzeczy. Wówczas zagrała między nimi emocjonalna chemia. Milla drżała wtedy z pożądania, ale Sprawdź 6 Ranczo ciągnęło się kilometrami aż do podnóża gór, gdzie na ścięcie czekały grube pnie jodeł i cedrów, fundament interesu Buchananów. Samo drewno warte było fortunę. Tak, Rex Buchanan był bogatym sukinsynem. - McKenzie? Brig obejrzał się przez ramię i zobaczył wysokiego mężczyznę o wysmaganej wiatrem skórze, ostrym nosie i ciemnoszarych oczach, który wyszedł ze stajni. Ubrany był jak na rodeo. Jeden kciuk zatknął za postrzępioną szlufkę brudnych dżinsów. - Jestem Mac. - Zdjął kapelusz z głowy. Z czoła ciekł mu pot. - Szef mówił, że się zjawisz. - W głosie Maca była nieufność. Podał Brigowi zgrubiałą rękę, pewnie nią potrząsnął i nie puścił. - Jestem majstrem. Będę miał cię na oku. - Zacieśnił uścisk, sprawiając Brigowi ból. - Nie chcę kłopotów, chłopcze. - W końcu puścił jego rękę. - Sam zapracowałeś na swoją reputację w mieście i nie udawaj, że o tym nie wiesz. Szef ma dobre serce i pomaga innym, ale ja nie. Albo zajmiesz się tym, co trzeba, albo wynocha. Jasne? - Jasne. - Brig zjeżył się w środku. Powinno go śmieszyć, że nikt nie spodziewa się po nim niczego dobrego, ale nie było to wcale zabawne. Nie dzisiaj. Nie podobał mu się pomysł pracy dla Buchanana, ale nie miał dużego wyboru, zwłaszcza, że stracił już więcej miejsc pracy, niż na niego przypadało. Miał dziewiętnaście lat i kiepską opinię. Zacisnął zęby, tłumacząc sobie, że ma szczęście, że się w ogóle tutaj znalazł, ale jego buntownicza natura, nad którą nie był w stanie zapanować, mówiła mu, że popełnia największy błąd w życiu. - Dobrze. - Mac poklepał go po ramieniu. - Więc rozumiemy się. A teraz chodź, pokażę ci, od czego zaczniesz. - Ruszył w stronę stajni, a Brig za nim. - Czekam tutaj na ciebie codziennie o wpół do szóstej rano. Czasami będziemy pracować do zmierzchu - do dziewiątej, dziesiątej wieczorem. Wtedy liczą się nadgodziny. Szef płaci uczciwie, ale będziesz musiał pracować, aż cała robota zostanie skończona. Zgoda? - Nie ma sprawy. - Brig nie zdołał ukryć sarkazmu w głosie. Mac przystanął. - Nie będą to sytuacje rzadkie. W lecie pracujemy prawie całą dobę, więc nie zostanie ci wiele czasu na picie czy kobiety. - Otworzył drzwi do stajni. W powietrzu wirował gęsty kurz, który mieszał się z zapachem koni, gnoju i uryny. Przy brudnych szybach bzyczały muchy. Brig miał wrażenie, że temperatura w stajni podniosła się o pięć stopni. - Nie czarujmy się. - Mac ponownie odwrócił się do Briga i dźgnął go długim, kościstym palcem w pierś. - Słyszałem o tobie, McKenzie. Znam twoje przygody. Jak nie kradzieże, to pijatyki, jak nie pijatyki, to kobiety. Mięśnie ramion Briga napięły się. Zacisnął pięści, ale nie odezwał się ani słowem. Wytrzymał przenikliwe spojrzenie Maca. - Kobiety stąd są damami i nie potrzebują, żeby oglądał się za nimi motłoch zza płota. Stary Buchanan jednego nie zdzierży: jeśli jakiś napalony gówniarz będzie chciał się dobrać do jego córek. Nie mówiąc o tym, co zrobiłby wtedy ich starszy brat. Z Derrickiem lepiej nie zadzierać. Jest porywczy i zaborczy. Nie będzie zachwycony, że ktoś próbuje poderwać jego siostry. Panna Angela i panna Cassidy nie wchodzą w rachubę. Jasne? - Jak słońce - odpowiedział Brig drwiąco. Wcale mu nie zależało na nadętych córkach Buchanana. Kiedyś w mieście w Burger Shed, restauracji fast-food, widział jak starsza flirtowała z napalonymi chłopakami, którzy się z niej nabijali i mieli niezły ubaw. Młodsza nie była tak ładna jak jej przyrodnia siostra, ale potrafiła przejrzeć faceta. Krążyły plotki, że jest postrzelona, że bardziej lubi konie niż chłopaków i nie panuje nad niewyparzonym językiem. Poza tym była za młoda. Miała dopiero szesnaście lat. To Briga nie interesowało. Do tej pory nie miał okazji poznać córek Buchanana. Ciemnowłosa uwodzicielka została wysłana do katolickiej szkoły jakiejś tam świętej w Portland. Do domu przyjeżdżała jedynie na weekendy i wtedy paradowała przed chłopakami. A Cassidy była jeszcze naiwnym dzieckiem. Nie były w guście Briga. On lubił kobiety pociągające, porządne i z charakterem, na tyle mądre, żeby nie wiązać z nim żadnych nadziei. Nie obchodziły go kobiety bogate, bo były z nimi same kłopoty. Majętne dziewczyny, które szukały zabawy z niewłaściwymi facetami, zostawiał swojemu bratu. Chase miał pociąg do pieniędzy, drogich samochodów i bogatych kobiet. Briga to nie obchodziło. Mac wyjaśniał, na czym będą polegały obowiązki Briga: - ...jak też przerzucanie siana i pomaganie przy żniwach. Będziemy stawiać płot przy przełęczy Lost Dog, w miejscu gdzie graniczy z posiadłością Caldwella. Potem będziesz mógł pracować przy koniach. Z tego, co słyszałem, umiesz ujeździć nawet najdzikszą bestię. - Tylnymi drzwiami weszli do ciemnego budynku. Na wybiegu obok brykał narowisty dwuletni źrebak. Trzymał głowę wysoko, łapał w nozdrza wiatr, który wiał od doliny i strzygł uszami, bo nadciągała chmara much. Podreptał po suchej ziemi, zarzucił łbem, głośno zarżał i przebiegł z jednego końca wybiegu na drugi, machając ogonem niczym flagą. - Ten tutaj to Remmington... Sir George Remmington Trzeci czy jakiś tam inny. Miał być koniem panny Cassidy, ale jest cholernie narowisty. Zrzucił ją dwa tygodnie temu. Mało nie urwało jej ramienia, ale ona dalej się upiera, żeby go dosiąść. Mac poklepał się po kieszeni na piersi i znalazł zmiętą paczkę Marlboro. - Nie wiem, kto jest bardziej uparty, koń czy dziewczyna. Remmington będzie twoim pierwszym zadaniem. - Wsadził papierosa do ust, spojrzał na Briga i zapalił. Wypuścił dym nosem. - Masz pilnować, żeby panna Cassidy nie wsiadała na niego, dopóki nie będzie ujeżdżony. 7 - Mam ją powstrzymać, jeśli będzie próbowała? Mac wyszczerzył zęby i mocno się zaciągnął. - Jeżeli będzie chciała, to nikt jej nie powstrzyma. Ale miała poważny wpadek. Nie jest głupia. Poczeka. Źrebak, jakby wyczuwając, że jest obiektem zainteresowania, pogalopował na sam koniec wybiegu. Wzbił kopytami tuman kurzu i stanął dęba, wierzgając w powietrzu przednimi nogami. Mac zmrużył oczy. - To wcielony diabeł. - Poradzę sobie. - Dobrze. Mac powiedział to bez większego przekonania. Brig postanowił udowodnić mu, że się myli. Dorastał wśród koni na ranczu wuja Luke’a. Tam nauczył się fachu, ale wuj musiał sprzedać interes. Od tamtej pory Brig imał się różnych zajęć. Zawsze kończyło się tym, że tracił pracę. Nie dlatego, że źle wykonywał robotę, ale dlatego, że nie potrafił panować nad sobą i rozwiązywał problemy za pomocą pięści. Najgorzej było ostatnio u Jeffersona, zaledwie dwa tygodnie temu. Wyleciał z pracy ze złamanym nosem i pokaleczoną ręką. Jakiś facet nazwał go synem taniej indiańskiej dziwki i chciał go uderzyć. Chłopak uniknął ciosu i porządnie draniowi wlał. Złamał mu dwa żebra. Nie wniesiono oskarżenia przeciwko Brigowi, bo bijatykę widziało wielu robotników, którzy mogli zaświadczyć, że był niewinny. - Dobra, to wszystko. - Mac zgasił papierosa czubkiem starego kowbojskiego buta i wyciągnął zza drzwi stajni łopatę. - Dzisiaj możesz zacząć od sprzątnięcia stajni. - Mac łypnął złośliwie na Briga i rzucił mu łopatę. Ten chwycił ją w locie. - Dopóki będziesz robił, co ci każę, wszystko będzie w porządku. Ale jeśli dowiem się, że mnie oszukałeś, jesteś zwolniony. Brig odwrócił się, żeby wejść do stajni, ale drogę zagrodził mu chłopak niemal w tym samym wieku, co on. Był wysoki i umięśniony. Błękitne oczy patrzyły podejrzliwie na Maca. - To jest Willie. Pomoże ci. Brig wiedział, kto to jest Willie Ventura. Półgłówek z miasteczka. Chłopak opóźniony w rozwoju, którego Rex Buchanan wziął do siebie i dał pracę. Willie nie wyróżniał się wyglądem, ale zawsze był rozczochrany, chodził w brudnej koszuli i zwykle miał otwarte usta. Włóczył się po mieście, pił oranżadę w Burger Shed albo grał w bilard u Burleya, w miejscowej knajpie ze striptizem. - Willie, od tej chwili będziesz pracował z Brigiem. Wargi Williego nieznacznie drgnęły. Zmarszczył brwi. Widać było, że jest zmartwiony. - Kłopoty. - Szybko podszedł do Briga, ale unikał jego wzroku. - Nie, on teraz tu pracuje. To polecenie szefa. Willie nie wyglądał na uszczęśliwionego. Przy jego grubych wargach utworzyła się zmarszczka. - Wielkie kłopoty. Mac potarł brodę i ponownie spojrzał na Briga. - No, cóż, nic nie mogę na to poradzić. Cassidy bolało ramię, ale nie miała zamiaru się poddać. Połknęła dwie aspiryny, popiła je wodą i wybiegła z łazienki. Głośno tupiąc, zeszła tylnymi schodami i szybko opuściła dom przez szklane drzwi, żeby matka nie zdążyła jej zatrzymać. Zbiegała ze wzgórza ku stajniom, nie zważając na to, że jest szaro, prawie ciemno. Nie miało dla niej znaczenia, czy jest dzień czy noc. Chciała niesfornego konia nauczyć porządku. Na czole miała kropelki potu, bo w powietrzu, niczym klątwa, nadal wisiał popołudniowy upał. Nawet wiatr nie przynosił ulgi. Temperatura sięgała prawie czterdziestu stopni. Od gorąca zaczęły więdnąć róże, mimo że spryskiwacze nie żałowały wody suchym krzewom. Przy kranach zbierały się spragnione ptaki. Weszła do stajni. Nie zapalała światła, bo było jeszcze w miarę widno. Poza tym nie chciała, żeby matka wiedziała, że jest tutaj. Dena Buchanan wściekłaby się, że Cassidy zlekceważyła jej zakaz. Kolejny raz. Cassidy wiedziała, że Dena wolałaby, żeby jej córka była bardziej podobna do Angie, swojej przyrodniej siostry. Pięknej Angeli, za którą szaleją chłopcy. Która dba o figurę i szczotkuje długie czarne włosy aż będą lśniące. Nosi ciuchy z najlepszych sklepów w Portland, Seattle i San Francisco, gdzie czasami pracuje jako modelka. Angie Buchanan, z cerą bez skazy, wystającymi kośćmi policzkowymi, wydatnymi ustami i oczami błękitnymi jak niebo w lecie, była bez wątpienia najpiękniejszą dziewczyną w całym Prosperity. Mężczyźni za nią szaleli, a ona bezlitośnie ich zwodziła. Uwielbiała gdy ją adorowali, pożądali i odchodzili z kwitkiem. Wyglądało na to, że nawet Derrick jest oczarowany siostrą. To przyprawiało Cassidy o mdłości. Ściągnęła uprząż z haka w kantorku z narzędziami i poszła do boksu Remmingtona. W półmroku dostrzegła iskierki w jego jasnych oczach. Ten koń lubi wyzwania. Ona też. - Dobra, ty żałosny stary głupku - powiedziała najbardziej przymilnym tonem, na jaki ją było stać. - Czas, żebyś się czegoś nauczył. Wślizgnęła się przez bramkę do boksu. Źrebak wierzgnął nogą i prychnął. Jego oczy błyszczały w ciemności. 8 - Nic ci się nie stanie. - Cassidy wsunęła mu uzdę na głowę. Czuła drżenie jego napiętych mięśni, gdy zapinała uprząż. - Zrobimy sobie tylko małą przejażdżkę. Poczuła czyjąś rękę na ramieniu. Jęknęła. Serce w niej zamarło. Odwróciła się i krzyknęła. Rozpoznała Briga McKenziego. Nowego pracownika ojca. Była zawiedziona. Słyszała o nim niesamowite historie i podziwiała jego buntowniczą naturę. Nawet przez chwilę nie przypuszczała, że i on w końcu stanie się własnością Buchanana, jak wszyscy w mieście. Był wysoki, barczysty, śniady. Jego nos nie raz musiał być złamany. Patrzył na nią, jakby zrobiła coś złego. - Co ty sobie, do cholery, wyobrażasz? - Usiłowała uwolnić ramię, ale jej się nie udało. - Właśnie chciałem cię zapytać o to samo. - Patrzył na nią błękitnymi, pełnymi wściekłości oczami. Jego wąskie usta, sprawiające wrażenie okrutnych, zacięły się. W jednej chwili zrozumiała, dlaczego tyle dziewcząt w mieście uważa go za niebezpiecznie pociągającego. - Przyszłam po mojego konia, chciałam się przejechać. - Nie ma mowy. - Myślisz, że mnie powstrzymasz? - Była onieśmielona tym, że ją dotykał i wściekła, że chce jej dyktować, co ma robić. Była zmieszana jego obecnością, ale nie miała zamiaru dać tego po sobie poznać. - To moja praca. - Pracujesz z Remmingtonem? Od kiedy? - Od wczoraj - szorstko wyszeptał jej w twarz, łaskocząc ją o wiele za ciepłym oddechem. - Twój ojciec zatrudnił mnie i mam go ujeździć. - Mój ojciec zatrudnił cię, żebyś pracował w polu. - I ze źrebakiem. - Nie potrzebuję pomocy. - Słyszałem co innego. - Więc źle słyszałeś. - Szarpnęła się i wykrzywiła, bo ból przeszył jej bark. - To mój koń i będę z nim robić, co mi się podoba. Prychnął szyderczo. - Z tego, co wiem, to ten koń robi z tobą to, co mu się podoba. - Zejdź mi z drogi - rozkazała. Roześmiał się nisko, zmysłowo, bez emocji, ale nie ruszył się. Poczuła zakłopotanie. Stał między nią a zwierzęciem i wyglądał jak najprawdziwszy na świecie kowboj, zawzięty, gotów dopiąć swego. Trzymał głowę wysoko i mrużył oczy z determinacją. Pachniał potem, końmi i skórą. Czuła od niego mdły zapach dymu. Serce zaczęło bić jej mocniej. Brig spojrzał na jej szyję, w której burzliwie pulsowała krew. Nie wiedzieć czemu, miała wrażenie, że stajnie odpływają w dal, a w całym wszechświecie istnieje tylko ona i on. Wiedziała, że jej pierś unosi się i opada o wiele za szybko. Żałowała, że jest tak cholernie gorąco. Tak gorąco, że koszula lepiła się do pleców. - Co tu robisz tak późno? - Pilnuję porządku. - Pewnym ruchem odpiął uzdę, jakby robił to już tysiące razy. Wędzidło zadźwięczało, gdy zdjął ze źrebaka skórzane pasy. Remmington potrząsnął dostojnie łbem. - Więc niedługo sobie pójdziesz? Znowu ten bezduszny śmiech. - Nie licz na to. - Otworzył bramkę i przytrzymał ją, żeby Cassidy mogła wyjść. Nie miała wyboru. - Mogę nawet tutaj nocować. - Odwiesił uprząż na miejsce. - Ale nie będziesz. - To się przekonaj - powiedział wyzywająco. Miała ochotę go sprać. Nie wiedziała tylko, jak to zrobić. Zresztą, jeśli ojciec go zatrudnił, miał pełne prawo przebywać w stajni. Chyba że kłamie... Cholera, nie kłamie. Nie jest głupi. Słyszała wiele opowieści o Brigu McKenziem. Niektóre niesamowite, inne wprost obrzydliwe, ale nikt nie zarzucał mu głupoty. Pewnie, że zrobił kilka głupstw, ale po pijanemu albo przez kobietę. Gdy Cassidy wyobraziła sobie jego bandyckie, grzeszne ciało kochające się z kobietą, jej wnętrzności zareagowały dziwnym drżeniem, żołądek się skurczył, a twarz zalał rumieniec. Od kiedy Rusty Calhoun pocałował ją za stadionem futbolowym, przyciskając plecami do twardej cementowej ściany, Cassidy zbyt wiele myślała o mężczyznach i kobietach i o rzeczach, które robią za zamkniętymi drzwiami. Rusty odważył się nawet rozpiąć jej bluzkę. Niezdarnie wsunął rękę do stanika i próbował ją pieścić, ale mu się wyrwała. Całowanie się nie było takie straszne, chociaż oboje byli niewprawnymi szczeniakami. Posunięcie się do czegoś więcej przerażało ją. Kusiło, ale wzbudzało lęk. Od tamtej pory Rusty dzwonił co wieczór, ale więcej się z nim nie umówiła. Nie była gotowa na taką rozrywkę, jakiej od niej oczekiwał. W dodatku podejrzewała, że Rusty wykorzystuje ją po to, by zbliżyć się do Angie. Wszyscy chłopcy pragnęli Angie. Dlaczego krążą jej po głowie zakazane myśli na temat Briga McKenziego? Przecież jest stary. Prawie tak stary jak jej brat Derrick. 9 Jest pracownikiem ojca. Nie ma prawa mówić jej, co ma robić. A jednak wracała wyprostowana do domu, wiedząc, że Brig odprowadza ją wzrokiem. Na tylnym ganku zrzuciła buty z nóg, weszła po schodach i wślizgnęła się do swojego pokoju, Z radia w kuchni sączyła się muzyka, a z telewizora w sypialni dobiegał łagodny głos spikera czytającego wiadomości. Znajdzie jakiś sposób, żeby przechytrzyć Briga McKenziego. Przecież nie będzie pilnował Remmingtona dzień i noc. A może będzie? Serce biło jej jak oszalałe. Zamknęła drzwi, ale nie zapaliła światła. Podeszła do otwartego okna i spojrzała w stronę wybiegów. Zmierzch malował pola odcieniami ciemnej purpury. Na wysuszonych przez słońce pastwiskach widać było tylko kilka ciemnych sylwetek koni, którym pozwolono zostać na noc na dworze. Był tam też Brig. Stał oparty o płot i wpatrywał się w jej okno. Zapalił zapałkę, która na sekundę oświetliła jego twarz, ukazując wyraźne, ostre rysy, grube czarne brwi i oczy o tajemniczym odcieniu błękitu. Wpatrując się w nią, zapalił papierosa i powoli zgasił zapałkę. Cassidy zaschło w gardle. Trzymała się okna zesztywniałymi palcami. Zagryzając wargi, patrzyła w dal, gdzie stała samotna postać, oparta o białe ogrodzenie. Z czerwonego końca papierosa unosił się gryzący dym, którego zapach mieszał się z wonią świeżo skoszonej trawy, uschniętych róż i kurzu. Noc była ciepła. Owady bzyczały niestrudzenie. Brig w ciszy palił papierosa, stojąc na straży. Był równie uparty jak źrebak, którego miała zamiar ujeździć Cassidy. Przecież nie będzie tak stał do rana. Cassidy wiedziała, że musi poczekać, żeby go przechytrzyć. Odwracając się od okna, znowu usłyszała jego niski i wymuszony śmiech, który niósł się ku odległym wzgórzom. Jed Baker zacisnął palce na rozgrzanej kierownicy nowej corvetty. Zaparkował przy Burger Shed, zostawił kluczyki w stacyjce i włączone radio. Sączył colę i patrzył na miejsce za restauracją, gdzie w cieniu trzech rozłożystych dębów ustawiono kilka stołów. Siedziała tam Angie Buchanan ze swoją najlepszą przyjaciółką, Felicity Caldwell. Strząsały keczup z frytek i leniwie popijały wodę sodową, jakby nie wiedziały, że on i Bobby siedzą w kabriolecie i im się przyglądają. Z głośników samochodu dobiegały znajome dźwięki piosenki The Eagles Hotel California, ale Jed prawie ich nie słyszał. Zmrużył oczy w słońcu. - Angie Buchanan jeszcze o tym nie wie, ale to ja pozbawię ją cnoty. - Na tę rozkoszną myśl jego oczy otworzyły się szeroko. Leniwie wstrząsnął kostkami lodu w coli. - A ja jestem papieżem - zaszydził Bobby Alonzo. Jednym łykiem dokończył swój koktajl czekoladowy i wyglądał przez szybę, nie spuszczając wzroku z Angie. Angie i Felicity. Co za para! Najstarsza córka najbogatszego człowieka w mieście i jedyne dziecko najbardziej wpływowego sędziego w okręgu. Dziewczęta śmiały się i szeptały sobie sekrety. Chichotały jak niegrzeczne dziewczynki i zgrabnie układały różowe usta na słomkach do napojów. Jed podniecał się na sam widok Angie. Niech Bobby nie wierzy, ale on zrobi to z Angie, zanim skończy się lato. - Moim zdaniem, ona już to zrobiła. - Bobby wyrzucił kubek przez okno. Trafił w pojemnik na śmieci. Płyn oblał boki plastykowego kubła. Do słodkiej kałuży od razu zleciały się pszczoły i muchy. Palce Jeda zacisnęły się na kierownicy. - Z kim? - Nie wiem, ale wygląda jakby była... napalona. - Bobby oblizał usta. - Na pewno nie jest dziewicą. - Akurat się na tym znasz. - Jed nie umiał ukryć irytacji. Sama myśl o tym, że dotykał jej ktoś inny, doprowadzała go do szału. Miała wszystko, czego szukał w kobiecie. Była ładna, miała zmysłowy uśmiech, wielkie cycki i kupę forsy. Była ukochanym dzieckiem Reksa Buchanana i niewątpliwie dziedziczką fortuny, gdy stary się przekręci, ale i bez tego była niesamowitą kobietą. Podmuch wiatru porwał serwetkę ze stołu i Angie schyliła się, żeby ją podnieść. Krótka spódniczka uniosła się, ukazując uda, które mogły mężczyznę przyprawić o obłęd. Różowy materiał czarująco podkreślił jej pupę, ukazując koronkę majtek. Na ten niebiański widok Jed aż jęknął. - Jest moja - wymruczał pod nosem. Zaschło mu w gardle, więc łapczywie pociągnął ostatni łyk napoju. Był tak napalony, że wydawało mu się, iż eksploduje. Pragnął tylko Angie. Całe mnóstwo dziewczyn zrobiłoby to z nim bez zastanowienia, ale one go nie obchodziły. Były łatwe. Przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik samochodu zawył, budząc się do życia, a Jed wyobraził sobie, jak by to było z Angie w łóżku. Jej czarne włosy opadałyby jak jedwabisty czarny obłok, niebieskie oczy przymykałyby się sennie, różowe usta pożądliwie i ulegle szeptałyby jego imię. Wyobrażał sobie, jak będzie się pod nim wiła, błagając o więcej i chcąc z nim robić takie rzeczy, o jakich mógł jedynie marzyć. Ruszył z parkingu z piskiem opon i we wstecznym lusterku dostrzegł, że Angie na niego patrzy. Tak, ona też tego chciała. Nie mógł się doczekać, żeby jej to dać. - Marzenie - powiedział Bobby. Jed przerzucił biegi i ruszył przez miasto. - Chcesz się założyć? Minęli stare sklepy z witrynami stylizowanymi na dziewiętnastowieczne. Zapaliło się żółte światło i Jed dodał gazu. Samochód wyjechał na skrzyżowanie, gdy światło zmieniało się na czerwone. Mignął im przed oczami stary 10 zabytkowy młyn, należący do Buchananów. Bobby roześmiał się, ukazując równe białe zęby. - Jesteś maniakiem, ale zgoda. O co? - Dwadzieścia dolców. - Pięćdziesiąt. Jed nie stracił zapału. - Dobra. - Ale muszę mieć dowód. - Jaki? - Jej zdjęcie nago. - Ej, przestań... - Albo niech mi sama opowie. - Bobby wyszczerzył się złośliwie, a Jed nabrał przekonania, że jego najlepszy przyjaciel też pragnie Angie. Spoglądając na biegi, rzucił okiem na rozporek Bobby’ego. Jasne, podniecenie uciskało go w dżinsy. Cholera. Minęli tablicę witającą turystów w mieście. - A może zmienimy nieco zakład? - Bobby spojrzał tak, że zmiękczyłby serce niejednej pensjonarki. - Kto ją weźmie pierwszy, ten wygrywa? Jed nacisnął hamulec. Samochodem szarpnęło. Corvetta z piskiem opon zjechała na żwirowe pobocze drogi okręgowej. Ciężarówka, która jechała tuż za nimi, zatrąbiła ogłuszająco, zjeżdżając na prawy pas. Kierowca był czerwony z wściekłości i klął przez szybę, ale Jed prawie go nie słyszał. W jego głowie dudniły słowa Bobby’ego. - Nie wchodź mi w drogę - warknął Jed i tak zacisnął zęby, że poczuł ból. Był wściekły. Nozdrza mu drgały. - Ona jest moja. - Złapał Bobby’ego za koszulkę. Zgniótł miękką bawełnę w mięsistych dłoniach. - Zrozumiałeś? Nikt inny jej nie dotknie. Nikt! Ja nie chcę jej tylko zaliczyć. Ona zostanie moją żoną. Bobby roześmiał się z trudem. - O, kurczę, facet, ty masz fioła. Jed mocno nim potrząsnął, ale Bobby się nie przestraszył. Wprawdzie Jed był wyższy i ważył o piętnaście kilogramów więcej, ale Bobby był sprawniejszy, bo od lat uprawiał sport. Był gwiazdą drużyny futbolowej i najlepszym w okręgu zapaśnikiem w swojej kategorii. Wygrał nawet zawody zapaśnicze w stanie Waszyngton. Gdyby doszło do bójki, Bobby z pewnością wygrałby, ale Jed absolutnie się tym nie przejmował. Gotów był dać z siebie wszystko. - Jest moja - powtórzył Jed. - Tylko jeszcze o tym nie wie. - A kiedy masz zamiar ją o tym poinformować? Zanim pozbawisz ją dziewictwa, czy potem? - W ciemnych oczach Bobby’ego widać było wesołość, ale wcale nie było mu do śmiechu. Jed był śmiertelnie poważny. Przez ostatnie dwa miesiące zastanawiał się, czego chce od Angeli Marie Buchanan. Odpowiedź brzmiała: wszystkiego. Kochał ją. - Niedługo. Powiem jej niedługo. Jed puścił koszulę Bobby’ego. Jego wściekłość rozpłynęła się w nieznośnym żarze, który lał się z nieba. Bobby prychnął. - A przyszło ci do głowy, że ona może ci się roześmiać w twarz? Że może dać ci kosza? Słyszałem, że wybiera się na jakiś znany uniwersytet. Jak się nazywała ta szkoła w Love Story... Radcliffe, czy jakoś tak? A może ma inne plany? Jed uśmiechnął się chytrze. - Więc będzie musiała je zmienić. - Jed ma na ciebie chętkę - wycedziła Felicity, gdy Angie wjeżdżała do garażu sportowym datsunem. - To chyba nie nowina? Odgarniając ciężkie, proste rude włosy z karku, Felicity potrząsnęła głową i spojrzała na przyjaciółkę. - Jest tak napalony, że nie może wytrzymać. Angie to nie obchodziło. Jed Baker to idiota. Wielki, przerośnięty samiec. Wysiadły z klimatyzowanego srebrnego samochodu i Angie poczuła, że późnopopołudniowe powietrze parzy ją w skórę. Boże, co za upał. Bluzka przykleiła jej się do ciała, włosy przy skórze były mokre i nie obchodził jej żaden Jed Baker. Smarkacz. Dziewiętnastolatek. Jej rówieśnik. - Wydaje mi się, że jest w tobie zakochany. - Felicity zatrzasnęła drzwiczki datsuna i obrzuciła wzrokiem parking przy garażu. Szukała ciężarówki Derricka, ale gdy nie dostrzegła czarnego samochodu, kąciki ust lekko jej opadły. Wyglądała na załamaną. Angie aż za dobrze znała to uczucie. Wpadała w rozpacz za każdym razem, gdy patrzyła w lustro. Ale nie chciała o tym myśleć. Nie teraz. - Jed Baker kocha pokera. Kocha pijatyki. Ale nie kocha mnie. - Angie usiłowała skupić się na rozmowie. - A poza tym, nie chcę chłopaka. - Rozejrzała się po stajniach. Jej wzrok zatrzymał się na gołych plecach Briga 11