- Wyjeżdżasz? - spytała w końcu Tammy.

- Co nie znaczy, że nie zostało popełnione. - Huff został oczyszczony z wszelkich podejrzeń. - Sprawę zatuszowano. - Ponieważ nikt nie potrafił udowodnić, że popełniono przestępstwo! - krzyknął Beck. - Czy się to komuś podoba, czy nie, tak działa system prawny. Oddychał ciężko, jego oczy lśniły, rozognione gniewem. Wreszcie skomlenie Frita przedarło się przez ścianę jego agresji. Porzucił wojowniczą postawę i podszedł do tylnych drzwi, żeby wypuścić psa. - Nie odchodź daleko. Pamiętaj o skunksie - powiedział. - Jesteś pewna, że nie chcesz nic do picia? - spytał, wracając do kuchni. Sayre pokręciła lekko głową. Wściekłość Becka osłabła. Teraz wydawał się po prostu poruszony i Sayre musiała przyznać, że przydawało mu to urody. Próbowała na niego nie patrzeć, ale pokonała ją jej własna słabość. Obserwowała więc, jak wyciąga puszkę coli z lodówki i otwiera, z typową męską niedbałością rzucając oderwany kluczyk na stół. Napił się i odstawił puszkę na blat. - Na czym skończyliśmy? Sayre oderwała wzrok od jego torsu. - Na niczym. To strata czasu. Mój błąd. Nigdy nie powinnam tutaj przychodzić. Zdołała dotrzeć do drzwi kuchennych, gdy Beck podskoczył i położył dłoń na jej ramieniu. - A tak naprawdę, dlaczego przyszłaś, Sayre? Nie powinna się odwracać, gdy stał tak blisko. To był bardzo zły pomysł i Sayre dobrze o tym wiedziała. Ale zrobiła to, spoglądając prosto w dołek przy podstawie jego szyi. - Tak naprawdę? Żeby się dowiedzieć, co trapiło Danny'ego. - Nie wiem i żałuję, bowiem jeślibym wiedział, może dowiedziałbym się również, co się z nim stało. Czy to jedyny powód twojej wizyty? - Tak. - Nic innego? - Nie. - Nie wierzę ci. Sayre podniosła głowę i spojrzała na Becka. - Myślę, że przyjechałaś tu, bo chciałaś się ze mną zobaczyć - ciągnął. - I cieszę się, że to zrobiłaś, bo ja też chciałem cię zobaczyć. Nie jestem aż taki straszny, za jakiego mnie uważasz. - Owszem, jesteś, Beck. Tragedia polega na tym, że nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. Może na samym początku nie byłeś taki. Nie wiem. Teraz jednak jesteś tak samo skorumpowany, jak mój ojciec i brat. W takim stopniu, że równie dobrze mógłbyś się urodzić złym człowiekiem. Uwiedli cię trzy lata temu, i to tak kompletnie, że nie potrafisz już odróżnić tego, co dobre, od tego, co celowe. Pani Paulik o tym wie i ja także. Oddałeś im swoją duszę. - No dobrze, załóżmy, że masz rację, jestem oportunistą, zepsutym do szpiku kości. Jeśli tak, dlaczego w ogóle pozwoliłaś mi się do ciebie zbliżyć? - mówiąc to, przysunął się do niej. - Musi być we mnie coś, co sprawia, że mnie lubisz. Sayre próbowała się odsunąć, ale Beck jej nie pozwolił. - Porozmawiajmy o wczorajszej nocy. - Nie, Beck. - Dlaczego nie? Jesteśmy dorośli. Roześmiała się ponuro. - Czy tak właśnie zachowują się dorośli? - Czasami, jeżeli mają szczęście... Chociaż tobie poszczęściło się bardziej niż mnie - dodał ciszej. Sayre zamknęła oczy, żeby nie widzieć jego uśmiechu. - I co takiego strasznego się stało, Sayre? - zapytał miękko. - Poddałaś się instynktowi. Czy to takie okropne? - Dla mnie? Tak. - Musisz sobie wybaczyć to, że okazałaś się człowiekiem. Przez cały dzień targały tobą silne emocje, a ty ani razu nie podniosłaś głosu, nie zapłakałaś ani się nie roześmiałaś. Twoje uczucia nie znalazły żadnego ujścia. Utrzymywałaś kontrolę, tę swoją chłodną, surową postawę, dusząc wewnątrz wszystkie emocje, aż osiągnęły stan wrzenia. Seks był wentylem bezpieczeństwa. Otworzyła oczy. - To, co zdarzyło się zeszłej nocy, było spowodowane gniewem i nie miało nic wspólnego z seksem. Beck skrzywił się lekko i spojrzał na nią z wyrzutem. - Byłem tam przecież, Sayre, pamiętasz? To, co się zdarzyło, to jak najbardziej seks. - Byłam wściekła. Chciałeś mnie obrazić i upokorzyć. - Chyba sama w to nie wierzysz. - Owszem, wierzę. Beck potrząsnął głową. - Gdybyś rzeczywiście tak sądziła, nie byłoby cię tutaj. Miał rację. Jeżeli to nie był seks, to jego bardzo dobra imitacja. Wszystkie sensacje, jakich doświadczała za każdym razem, gdy widziała Becka, miały zabarwienie seksualne. Świadomość jego obecności, nasycona seksem. Uderzenie hormonów do głowy. Nagła potrzeba, aby go objąć, znaleźć się w jego ramionach, nabrzmiała seksem. Pragnienie czysto seksualne, aby doprowadził ją do stanu wrzenia, do kulminacji, która paraliżowała wszelkie myśli. Byłoby cudownie poddać się pragnieniu, wykorzystać tego atrakcyjnego mężczyznę, zatracić się w fizycznych odczuciach. Ale ten mężczyzna był Beckiem Merchantem, najlepszym przyjacielem Chrisa i klakierem Huffa. - Nie mogę tego zrobić, Beck - wyszeptała. - Ja też nie. Z wielu powodów to bardzo zła rzecz. Położył dłonie na jej talii i przyciągnął do siebie. - Mimo to chcę cię mieć w swoich ramionach, dotknąć każdego fragmentu twojego ciała. A potem ją pocałował. Jego usta były ciepłe, język zwinny i Sayre poddała się zupełnie. Jęknęła nawet cicho na znak protestu, gdy Beck się odsunął. Dotknął kostką palca wskazującego rankę na jej dolnej wardze. - Nie za mocno? - Nie. Uśmiechnął się. - A może za słabo? Dotknął wrażliwego miejsca koniuszkiem języka, pocałował je delikatnie, a potem pocałował ją mocno, zachłannie. Jego dłoń przesunęła się z talii ku jej piersi. Gdy palce chwyciły delikatnie sutek, poczuła uderzenie pragnienia, niczym atak potwornego głodu. To było cudowne. Pożą-danie, pragnienie, jakkolwiek to nazwać, było cudowne, kuszące i przerażające zarazem, ponieważ wiedziała, że jeśli nie przerwie tego teraz, popełni kolejny błąd, jeszcze gorszy w skutkach niż ten poprzedniej nocy. - Nie mogę tego z tobą zrobić - powiedziała bez tchu. Zanim Beck miał szansę zareagować, odepchnęła go i pobiegła w stronę wyjścia. Zatrzymała się jednak jak wryta, gdy weszła do dużego pokoju. Na kanapie siedział Chris, ze skrzyżowanymi nogami i rękami, uśmiechając się bezczelnie. - Powinienem chrząknąć, ale nie chciałem wam przeszkadzać. - Przyjrzał się Sayre z ironią, a potem przeniósł wzrok na Becka. - Weź zimny prysznic. Chyba potrzebuję mojego prawnika. 18 Gdy przybyli na miejsce, Rudy Harper spacerował w tę i we w tę po chodniku przed posterunkiem. Palił, ale Beck odniósł wrażenie, że przerwa na papierosa posłużyła szeryfowi jako pretekst do wyjścia z biura i spotkania się z nimi, zanim wejdą do środka. Pierwsze zdanie wypowiedziane przez Rudego potwierdziło jego przypuszczenia: - Chciałem tylko, żebyście wiedzieli. Nie miałem z tym nic wspólnego. - Z czym? - spytał Beck. - Scott działał na własną rękę. Nie wiedziałem o niczym aż do tej pory. Chris, lepiej uważaj. Chris przysunął twarz na odległość centymetra od twarzy szeryfa. - A ty, dupku, skoro nie potrafisz załatwić tej sprawy, od razu zacznij się rozglądać za nową robotą. Nie była to czcza pogróżka i Rudy dobrze o tym wiedział. Jeżeli nie zdoła ochronić Hoyle'ów, nie będzie miał nikogo, kto pomógłby mu się wybronić z ewentualnego śledztwa dotyczącego jego korupcji. Zaciągnął się dymem i zgasił niedopałek. - Lepiej wejdźmy do środka. Wayne Scott, jak zwykle odpicowany, czekał na nich w biurze Rudego. Przywitał ich poważnym skinięciem głowy i podziękował za przybycie w tak krótkim czasie. - Najlepiej będzie, jeśli wyjaśnimy to jak najszybciej. - Co dokładnie wymaga wyjaśnienia? - zapytał Chris. - Pozwól mi się tym zająć - powstrzymał go Beck. Usiedli na tych samych krzesłach, co przy poprzednim spotkaniu. Rudy siedział naprzeciwko nich, detektyw Scott zaś stanął prawie na baczność tuż za nim. Szeryf Harper odchrząknął. - Ta sprawa, emm... obawiam się, wymaga komentarza. - Wyciągnął w stronę Becka kartkę papieru, zadrukowaną pismem komputerowym. - Poprosiłem o udostępnienie billingu pańskich rozmów telefonicznych, panie Hoyle - powiedział Scott. - Oto zapis rozmów, jakie przeprowadził pan ze swojego telefonu komórkowego w dniu śmierci pańskiego brata. Podkreśliłem rozmowy, o które nam chodzi. Beck dostrzegł szereg cyfr zaznaczonych żółtym markerem. - Czy ta rozmowa odbyła się przed południem? - spytał, dostrzegłszy odnotowany czas. - Tak, proszę pana. O siódmej rano w niedzielę pan Hoyle zadzwonił na telefon komórkowy ofiary. Nie umknęło uwagi Becka, że Danny stał się „ofiarą". - No i proszę, przyłapał mnie pan na gorącym uczynku, detektywie. Zadzwoniłem do mojego brata. Niech mnie pan lepiej zakuje w kajdanki, zanim ucieknę i wmieszam się w niczego nieświadomy tłum. Beck rzucił Chrisowi ostrzegawcze spojrzenie, potem z pokerową miną zwrócił się do Scotta: - Podobnie jak mój klient, nie widzę w tym nic dziwnego. - Problem w tym, że pan Hoyle powiedział nam wcześniej, iż w niedzielę spał do późna, mniej więcej do jedenastej. Nie wspominał, że obudził się około siódmej i rozmawiał przez telefon z bratem, co zresztą samo w sobie wydaje się dość dziwne. Czy na krótko przed owym telefonem Danny Hoyle nie spał przypadkiem w pokoju obok? - Ustaliliśmy, że Danny wrócił do domu w sobotę tuż przed północą - odezwał się Rudy Harper. - Spędził noc u siebie w pokoju, ponieważ w niedzielę rano Selma ścieliła jego łóżko. Wypił z nią filiżankę kawy w kuchni pomiędzy szóstą trzydzieści a siódmą, a potem udał się na poranną modlitwę mężczyzn, która odbywa się w kościele w każdą niedzielę. Po jakichś czterech minutach od opuszczenia domu zadzwoniłeś do niego na komórkę - zwrócił się bezpośrednio do Chrisa. Zanim ten miał szansę otworzyć usta, odezwał się Beck: - Ktoś inny mógł użyć telefonu Chrisa. Selma. Huff. Ja. Wszyscy mieliśmy do niego dostęp. - Gdzie pan trzyma swoją komórkę, panie Hoyle? Chris spojrzał na Becka, sygnalizując, że chce odpowiedzieć na pytanie. - Sugeruję, żebyś nie mówił ani słowa, dopóki tego nie przedyskutujemy - przestrzegł go Beck. - To nie ma znaczenia. To jakaś parodia. - Chris zignorował ostrzeżenie swojego adwokata. - Nikt inny nie korzystał z mojego telefonu w niedzielę rano. Był na szafce nocnej w moim pokoju, razem z portfelem i wszystkim, co wyjąłem z kieszeni spodni poprzedniego wieczoru. To ja dzwoniłem rano do Danny'ego. Nie będę zaprzeczał. Macie przecież dowód - powiedział, machając ręką w stronę listy. - Nie wspominałem o tym, ponieważ zupełnie wyleciało mi z głowy jako zupełnie nieważna drobnostka. Obudziłem się, żeby skorzystać z toalety. Jeżeli twierdzicie, że było to około siódmej, to zapewne macie rację. Nie sprawdziłem godziny, zupełnie mnie to nie interesowało. Wracałem właśnie do łóżka, kiedy usłyszałem odgłos zapalanego silnika. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, że Danny odjeżdża swoim samochodem. Przypomniałem sobie wtedy, że Huff chciał, aby Danny pojawił się na kolacji w domu. Nawet gdyby w tabernakulum tego świątobliwego przybytku miał się pojawić święty Piotr, Huffa nic to nie obchodziło. Powtarzam jego własne słowa. Miałem kaca i szczerze powiedziawszy, nie dbałem o to, gdzie mój brat będzie się stołował tego wieczoru. Wiedziałem jednak, że jeżeli Danny nie pojawi się na kolacji dlatego, że zapomniałem mu o tym powiedzieć, wszyscy będziemy musieli znosić przy stole zły humor Huffa. To właśnie mi się przypomniało, więc zadzwoniłem do niego. Gdybym poszedł spać, mógłbym o tym zapomnieć. Ostrzegłem go i powiedziałem, że jeśli nie chce wkurzyć Huffa, powinien być z nami przy kolacji. Danny obiecał, że to zrobi. Poprosiłem go jeszcze, żeby rzucił na tacę piątaka za wszystkie grzechy, jakie popełniłem poprzedniego dnia. Roześmiał się i odrzekł, że piątak prawdopodobnie nie wystarczy, by przebłagać za moje występki. Potem kazał mi wracać do łóżka, obiecał, że się na pewno pojawi wieczorem i skończył rozmowę. - Uśmiechnął się uprzejmie, choć z pogardą. - A teraz, detektywie Scott, jeżeli sądzi pan, że na tej podstawie można oskarżyć mnie o morderstwo, to jest pan jeszcze bardziej żałosny, niż myślałem. Obraza spłynęła po nienagannym mundurze Scotta niczym woda po kaczce. - Ma pan rację, sam w sobie byłby to raczej niesolidny dowód. Jest jednak jeszcze kwestia czasu. - Czasu? - Beck spojrzał na Rudego, który opierał szczękę o zaciśniętą pięść. Wyglądał żałośnie i nie patrzył im w oczy. - Tak, panie Merchant - odparł Scott. - Czy mogę zadać panu pytanie? - Może pan, co nie znaczy, że udzielę na nie odpowiedzi. - O której godzinie dołączył pan do pana Hoyle'a, który oglądał baseball? Pytanie Scotta wydawało się dość niewinne. - Gra rozpoczęła się o trzeciej. Kiedy przyszedłem do biblioteki, byli w drugiej rundzie, musiało więc być dwadzieścia po trzeciej. - Pan Hoyle był w domu? - W bibliotece. - I spędził pan z nim resztę popołudnia? - Do chwili przybycia szeryfa Harpera i pana. O co dokładnie chodzi, detektywie? - Chodzi o dwie godziny pomiędzy dwunastą trzydzieści a drugą dwadzieścia, kiedy to nikt nie może dostarczyć panu Hoyle'owi alibi. Chris skręcił do Sonica. Zważywszy na powagę sytuacji, Beckowi wydawało się to niepoważne. Co noc latem krążyły tu samochody pełne nastolatków. Dzieciaki trąbiły na siebie, chłopcy wykrzykiwali różnorakie aluzje w kierunku dziewcząt, te zaś odpowiadały im „pocałuj się" lub podobnymi wyrażeniami. Niektórzy gromadzili się wokół metalowych stolików piknikowych, przytwierdzonych do betonowych obciążników. Zjadali frytki posypane chilli i wywoływali awantury dla rozrywki. - Co my tu robimy? - spytał Beck, przekrzykując Beach Boysów, wrzeszczących z głośników na zewnątrz klubu. - Mam ochotę na coś do picia. - Chris zaparkował samochód na wolnym miejscu i złożył zamówienie do mikrofonu. Potem spojrzał na Becka. - Lepiej, żebyś miał dobre wytłumaczenie, Chris. - Detektyw Scott zaczyna mnie wkurzać. - Powiedziałeś, że Selma może poświadczyć, iż byłeś w domu przez cały dzień. - Nie wiedziałem, że powie im o swojej popołudniowej drzemce. - Co pozostawia cię bez alibi na całe dwie godziny. Wychodziłeś w tym czasie z domu? Tym razem lepiej nie kłam. - A jeśli wychodziłem, to co? - Jeśli wychodziłeś, to miałeś możliwość zamordować Danny'ego, ponieważ, jak ustalił koroner, umarł dokładnie w tym czasie, w którym nikt nie może zaświadczyć, że z tobą przebywał. Kelnerka przyniosła zamówione soki z kruszonym lodem. Chris zapłacił, wręczając suty napiwek. Pociągnął nieco przez rurkę i burknął, że jedyną wadą napoju jest brak solidnej porcji tequili. - Chris, kiedy wreszcie obudzisz się i zrozumiesz, że jesteś w poważnych tarapatach? - spytał Beck, zdenerwowany niefrasobliwością przyjaciela. - Co miał oznaczać ten idiotyzm z telefonem? Nie mogłeś wymyślić lepszej historyjki niż tę o zaproszeniu Danny'ego na niedzielną kolację? Od razu widać, że to jakaś bzdura. To jasne jak słońce i dla mnie, i dla policji. Kiedy Huff dołączył do nas tamtego popołudnia i zapytał, czy któryś z nas kontaktował się z Dannym, nie wspomniałeś ani słowem o waszej porannej rozmowie telefonicznej. - Zapomniałem o niej. - Zapomniałeś? - parsknął Beck. - A to dobre! Już rozmawialiśmy o tym, jak doskonałą linię obrony stanowi takie tłumaczenie. - W porządku, Beck. Chcesz usłyszeć coś lepszego? A co by było, gdybym powiedział Rudemu i detektywowi Scottowi, że zadzwoniłem do Danny'ego z prośbą, aby spotkał się ze mną w domku rybackim? Właśnie tak - dodał, widząc zdumienie Becka. - Dlatego z nim rozmawiałem. W niedzielę po południu nie wspominałem o niczym Huffowi, ponieważ nie wypełniłem powierzonej mi misji, a nie byłem w nastroju do wysłuchiwania jego kolejnej tyrady. Jakby to wyglądało, gdybym przyznał się do tego naszym szacownym przedstawicielom prawa? Wolałbyś, żebym to zrobił? Beck wypuścił głośno powietrze z płuc. - Nie. To zdecydowanie byłoby niepożądane. - Odstawiając niechciany napój na specjalną półeczkę, wpatrzył się przez szybę w charakterystyczną linię maski. Lubił pikapy, natomiast Chris uwielbiał szybkie, luksusowe, sportowe wozy. - Od tej pory - zwrócił twarz ku przyjacielowi, żeby zaakcentować swoje słowa - masz z nikim nie rozmawiać. I tak powiedziałeś już za dużo. - Scott mnie prowokuje. - Wie o tym. Drażni cię, a potem wykorzystuje twoje lekceważenie, aby uzyskać od ciebie to, co chce. Musisz się nauczyć trzymać gębę na kłódkę. - Mówisz tak, jakbyś uważał, że jestem winny, Beck - odparł Chris, spoglądając mu prosto w oczy. - Nie zabiłem mojego brata. Nie byłem w domku rybackim. - Więc dlaczego, na wszystkie świętości, poprosiłeś go, żeby się tam z tobą spotkał? - Poprzedniego dnia bardzo się posprzeczaliśmy. Nie udało mi się przemówić mu do rozsądku. Kiedy tamtego ranka zobaczyłem, jak wychodzi do kościoła, pomyślałem, że, do cholery, nie udało mi się zrobić wyłomu w jego przekonaniach! Pomyślałem, że może z dala od ludzi i cy-wilizacji, w ciszy i spokoju, będziemy umieli dogadać się z lepszymi skutkami i bez nerwów. Dodatkowo uznałem, że w razie czego moje szczere chęci do porozmawiania z Dannym udobruchają Huffa. Ojciec szczerze się martwił wpływem, jaki wywierały na mojego brata te religijne nonsensy, i chciał to ukrócić. - Czy Danny zgodził się z tobą spotkać? - Nie. To właśnie mnie zastanowiło. Powiedział, że prędzej umrze... - Chris przerwał, zdając sobie nagle sprawę ze znaczenia tych słów. Przyłożył dłoń do czoła i westchnął: - Chryste. - Rozumiem, o co chodzi. Mów dalej. - Kiedy Rudy oznajmił nam, że Danny został znaleziony martwy w domku rybackim, oniemiałem. Nie dosyć, że mój brat umarł, co samo w sobie było wystarczającym szokiem, to w dodatku zginął w miejscu, w którym chciałem się z nim spotkać. - Nie poszedłeś tam? Chris stanowczo potrząsnął głową. - Powiedziałem Danny'emu, że będę tam na niego czekał. Miałem nadzieję, że zmieni zdanie i spotka się ze mną. Ale on odpowiedział: „Nie fatyguj się, Chris. Nie przyjdę". Tego popołudnia było cholernie gorąco, miałem kaca i nie chciało mi się nic robić. Przyjąłem więc jego słowa za pewnik i zdecydowałem, że olewam sprawę i nigdzie nie idę. Najwyraźniej jednak Danny wziął sobie do serca moje słowa i poszedł do domku, oczekując, że tam będę. - Nie sądzę, byś przekonał sąd o swojej niewinności tłumaczeniem, że Danny zastrzelił się, ponieważ nie zastał cię na miejscu. - Czy to miał być sarkazm? - Owszem. Niemniej, jest dobrą ilustracją tego, jak wiele nieścisłości tkwi w twojej opowiastce. - Zdaję sobie z tego sprawę. Myślisz, że dlaczego trzymałem to w tajemnicy? - Nawet przede mną? - Zwłaszcza przed tobą. - Dlaczego? - Ponieważ wiedziałem, jak cię wkurza, że nie powiedziałem ci od razu. Beck oparł głowę na oparciu fotela i zaczerpnął powietrza. Kłócenie się z Chrisem o fakty dokonane było pozbawione sensu. Musiał skoncentrować się na naprawieniu wyrządzonych szkód. - Powiedz mi, co twoim zdaniem przytrafiło się Danny'emu, gdy znalazł się w domku rybackim. - Już to zrobiłem, ale ty tego nie kupiłeś. - Chodzi o tę historię, że ktoś próbował cię wrobić? - Tak właśnie myślę. Rozmawiałeś z Rudym na temat Klapsa Watkinsa? - Dziś po południu, najwyraźniej zanim jeszcze Scott zdobył listę telefonów, opowiedziałem Rudemu o naszym spotkaniu z Watkinsem. Dodałem, że niedawno Danny odrzucił jego podanie o pracę i wspomniałem o komentarzach Klapsa w stosunku do nas i do Sayre. - Jak zareagował? - Powiedział, że to marne podstawy, ale nie zignoruje niczego, co ma związek z Klapsem Watkinsem. Obiecał, że będzie miał na niego oko. Chris zmarszczył brwi. - Nie wysilił się zbytnio, ale przypuszczam, że lepsze to niż nic. - Jakim cudem Watkins albo ktokolwiek inny mógłby cię wrobić, Chris? Kto mógł wiedzieć o waszej rozmowie z Dannym i o planowanym spotkaniu? - Nikt, ale ktoś, kto śledził Danny'ego, wyczekując odpowiedniego momentu, by go zabić, mógł wypatrzyć, że mój brat jest sam w naszym domku rybackim. - I ów ktoś użyłby strzelby, która była własnością waszej rodziny? - Jeżeli chciałby rzucić podejrzenie na jednego z jej członków - odparł gniewnie Chris. - Mógł jakoś unieruchomić Danny'ego, a potem ściągnąć broń znad drzwi i strzelić mu w usta. W każdym znanym mi domku rybackim jest jakaś śmiercionośna broń, jeśli nie strzelba, to siekiera, sznur, szczapa drewna na opał, żyłka wędkarska i tak dalej. Mógł go zaciągnąć nad wodę i utopić. Beck pomyślał, że historyjka Chrisa jako żywo przypomina piosenki Buddy Holly'ego o Peggy Sue. - Kiedy ostatnio byliśmy tam razem, nie załadowałem strzelby, zanim odwiesiłem ją na ścianę. Zabójca musiałby najpierw znaleźć pudełko z nabojami, a tylko stali bywalcy domku wiedzieli, gdzie się znajdują. Policja zebrała zewsząd odciski palców. Nie znaleziono śladów nikogo, poza moimi i waszymi. - To proste. Morderca miał rękawiczki. To przypomniało Beckowi o kolejnej nieprzyjemnej sprawie. - Chris, co miałeś na sobie tamtego dnia? Zanim opuścili biuro szeryfa, Scott poprosił Chrisa o przyniesienie ubrania i butów, które miał na sobie niedzielnego popołudnia. Chris odrzekł, że nie pamięta, w co był ubrany, a zresztą, cokolwiek miał na sobie tamtego dnia, Selma prawdopodobnie dawno już to uprała lub odniosła do pralni chemicznej. - Tak jak powiedziałem Scottowi, nie pamiętam. Spodnie i koszulkę golfową? Nie wiem. - Kiedy pojawiłem się w waszym domu, miałeś na sobie pasiastą koszulę z kołnierzykiem i czarne dockersy. Chris uniósł brwi ze zdziwieniem. - Od kiedy to zwracasz uwagę na to, co noszę? Zakochałeś się we mnie czy co? - Roześmiał się. - Nie, to niemożliwe, zwłaszcza po tym, jak używałeś języka do badania migdałków Sayre. Beck nie dał się sprowokować do zmiany tematu. - Pamiętam, co na sobie miałeś, ponieważ kiedy wszedłem do domu, ociekałem potem. Koszulę na plecach miałem kompletnie mokrą, i to zaledwie po krótkiej przejażdżce. Różnica między nami była uderzająca. Wyglądałeś jak spod igły. Założę się, że chwilę wcześniej byłeś pod prysznicem, prawda? - A co to za różnica? - Taka, że jeśli wezwą Selmę na świadka, będzie musiała zeznać pod przysięgą, czy widziała twoje rzeczy w koszu na brudną bieliznę pomiędzy sobotnim wieczorem, kiedy to pojechałeś do Breaux Bridge, a niedzielnym popołudniem. Opowie wtedy wszystkim, że około trzeciej po południu brałeś prysznic. Zaraz po tym, jak twój brat został śmiertelnie postrzelony w głowę. - Spojrzał twardo na Chrisa. - Wychodziłeś z domu w niedzielę? Chris wpatrywał się w Becka, a potem spuścił wzrok z westchnieniem. Uniósł ręce w geście poddania. - Przyznaję się do winy. Beck poczuł na piersi stutonowy ciężar, lecz mimo to zadał sobie wiele trudu, aby zachowywać się i mówić spokojnie. - Gdzie byłeś i dlaczego musiałeś wziąć prysznic i zmienić ubranie, zanim przyszedłem do was z wizytą? - Pamiętasz ten inkryminujący dowód rzeczowy na sukience Moniki Lewinsky? - Chris rozłożył szeroko ręce i uśmiechnął się konfidencjonalnie. - Przyłapany bez prezerwatywy, uwierzysz? W moim wieku! Musiałem z niej wyjść, zanim doszedłem. - Z kogo? - Z Lili. Wiedziałem, że George gra w golfa z Huffem, więc wpadłem do niej po porcję popołudniowej rozkoszy. - Do diaska, dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? Dlaczego nie przyznałeś się podczas pierwszego przesłuchania, z kim byłeś? Lila jest twoim alibi. - Szeryf na pewno ucieszy się z tego powodu. Upłynęło kilka minut, zanim Beck skojarzył fakty. - O cholera - jęknął. - No właśnie. Lila jest córką jego siostry. Nie zabiłem swojego brata, ponieważ w tym czasie odwiedzałem siostrzenicę Rudego. Wolałem mu tego nie mówić, chociaż w chwili obecnej nie pałam do niego nadmierną miłością. - Jeżeli będziesz zmuszony do dostarczenia alibi, czy Lila zechce zeznawać na twoją korzyść? - Wolałbym jej w to nie mieszać - skrzywił się Chris. - Nie dosyć, że jest siostrzenicą Rudego, to wcale nie jestem pewien, czy naraziłaby na szwank swoje małżeństwo z George'em, przyznając się do romansu. Nieustannie się z niego naigrawa, ale George rozpuścił ją jak dziadowski bicz. Kupuje wszystko, czego ona tylko zapragnie. Jest w niej kompletnie zadurzony i jak długo od czasu do czasu Lila mu daje, oboje są zadowoleni. Najprawdopodobniej skłamałaby, pragnąc ochronić piernaty, na których spoczywa. - Byłeś z nią przez całe dwie godziny? - Szczerze mówiąc, nie patrzyłem na zegarek, ale to by się mniej więcej zgadzało. - Czy ktoś widział cię w ich domu? - Oboje zadajemy sobie wiele trudu, aby się tak nie stało. - W porządku. Będziemy trzymać Lilę w odwodzie. Użyjemy jej zeznań tylko w ostateczności. - To nie będzie konieczne - powiedział Chris. - Nie mają na mnie nic oprócz kilku poszlak. Ponieważ już raz stanąłem przed sądem oskarżony o morderstwo, wiem z doświadczenia, że to nie wystarczy. - Tym razem jest inaczej, Chris. Tym razem mają ciało. - No tak, ciało. Staram się o tym nie myśleć. Cieszę się, że Rudy potrafił zidentyfikować Danny'ego bez potrzeby angażowania nas w tę sprawę. Widziałeś, jak wyglądał w środku domek rybacki. Nieźle nabrudzone, prawda? - Dlatego właśnie chcieli przyjrzeć się twojemu ubraniu. Zabójca zostałby spryskany... - Beck, wystarczy, dobrze? - Powstrzymaj mdłości, Chris. Jeżeli dojdzie do procesu, pokażą na nim fotografie z miejsca przestępstwa. - Nie dojdzie do procesu, a jeśli nawet, to nie będzie mój proces. Zamilkli na chwilę. Chris dokończył pić i nagle ni stąd, ni zowąd zapytał: - Przeleciałeś już Sayre? - Słucham? - Popatrzcie tylko na twarz tego faceta. Zaskoczenie, niewinność i święte oburzenie. Skąd w ogóle przyszedł mi do głowy taki pomysł - zaśmiał się Chris. - No więc? Udało ci się? - Powinieneś się martwić ważniejszymi rzeczami - odparł sucho Beck. - Nie tylko ja poczułem, że coś się święci. Huff też to zauważył. - Nie ma żadnego „coś". - Hm, w takim razie to iskrzenie między wami w twojej kuchni było zapewne spowodowane szwankującą instalacją elektryczną. Beck spojrzał ze złością na przyjaciela. - Jeżeli nie została z twojego powodu, to co ją tutaj jeszcze trzyma? - upierał się Chris. - Sayre nienawidzi Destiny i jej mieszkańców, a zwłaszcza tych, którzy noszą nazwisko Hoyle. Beck nie wspomniał, że Sayre podejrzewała Chrisa o zamordowanie ich młodszego brata. Zapewne jej brat przejąłby się tym równie głęboko, jak on sam. Beck martwił się również tym, co Sayre będzie próbowała zrobić, żeby dowieść swojej racji. Nie należała do osób, które łatwo się zniechęcają i chociaż znał ją zaledwie od kilku dni, zdążył się już zorientować, że gdy raz wbije sobie coś do głowy, nie ustąpi, dopóki wszystko nie pójdzie zgodnie z jej planem. - Zdecydowanie chodzi jej o twojego małego - orzekł Chris. - Dzięki. - Nie byłbym jednakże prawdziwym przyjacielem, gdybym cię nie ostrzegł. Sayre jest... - Odpuść sobie, dobrze? Chris uśmiechnął się kpiąco. - Wyjąłeś mi to z ust, stary. 19 Było gorąco. To jedno z pewnością można było powiedzieć o lecie w delcie Missisipi. Rok 1945 nie należał pod tym względem do wyjątków. Panował tu taki upał, że nawet koniki polne umierały na udar słoneczny. Pomidory dojrzewały i pękały, zanim ktokolwiek zdołał je zerwać z krzaka. Pewnego razu, kiedy Huff i jego tata byli bardzo głodni, zebrali kilka przejrzałych owoców, które spadły na ziemię, oczyścili je z kurzu i mrówek, i zjedli na kolację. Huff miał wtedy osiem lat. Wszyscy ludzie dookoła rozprawiali o zwycięstwie nad Niemcami. Pokonanie cholernych Japońców miało być tylko kwestią czasu. W niemal każdym mijanym mieście odbywały się parady. Ludzie powiewali flagami, nie konfederacyjnymi, ale flagami USA. Huff nie rozumiał, skąd to całe zamieszanie. Wojna nie dotknęła w żaden sposób ani jego, ani taty. Ojciec nie poszedł do wojska. Huff nie wiedział dlaczego, ponieważ większość mężczyzn w tym wieku nosiło taki czy inny mundur. Pociągi wyładowane były żołnierzami i marynarzami i pewnego razu zdarzyło się, że obaj jechali w tym samym przedziale, co jacyś mundurowi. Huff nie lubił podróżować z żołnierzami. Tata najwyraźniej też nie - zazwyczaj zabierał go stamtąd i szukał innego wagonu. Tym razem jednak powiedział, że wszystko jest w porządku, bo ci mężczyźni walczyli za ojczyznę. Huff nie rozumiał, dlaczego wojsko nie chciało taty, skoro przyjmowało nawet czarnych. Doszedł do wniosku, że to przez niego. Co by się z nim stało, gdyby tata pojechał zabijać nazistów i Japońców? Przez cały czas podróżowali, nigdzie się nie zatrzymywali na dłużej, to może w wojsku nie znali nawet nazwiska taty. A może armia była taka sama, jak wszyscy - po prostu nie chciała jego ojca, uznała go za nic niewartego głupka, a nie za ubogiego, niewykształconego człowieka. Tata żył w czasach Wielkiego Kryzysu. Huff nie wiedział dokładnie, co to znaczy, ale zdawał sobie sprawę, że było wtedy bardzo źle. Tata próbował mu to kiedyś wytłumaczyć i z tego, co mówił, Huff zrozumiał, że Kryzys był jak wojna, ponieważ ogarnął cały kraj, tylko że tym razem wrogiem była bieda. Jego tata i cała rodzina przegrali. Ale oni i tak zawsze byli biedni. To dlatego tata skończył zaledwie trzy lata szkoły. Potem musiał pracować na plantacji bawełny razem ze swoim ojcem, a czasem nawet i mamą. „Jej ręce krwawiły i zawsze miała przy piersi dzieciaka albo dwoje", opowiadał ze spuszczonym wzrokiem. Latem 1945 roku rodzice taty już dawno nie żyli, podobnie jak mama Huffa. Kiedy Huff zapytał, co ich zabiło, tata odpowiedział: „Pewnie bieda". O pracę było jeszcze trudniej niż zazwyczaj, ponieważ wielu powracających z wojny żołnierzy szukało dla siebie zajęcia, a nie było wystarczająco wielu posad. To cud, że pan J. D. Humphrey zatrudnił tatę Huffa do pracy na złomowisku. Była to brudna i ciężka robota, ale ojciec przyjął ją z wdzięcznością i starał się, jak mógł. Gdy ktoś przychodził do zakładu pana J. D. Humphreya w poszukiwaniu części zamiennej do jakiegoś starego modelu samochodu, tata przeszukiwał tony złomu, dopóki nie znalazł tego, czego potrzebował klient. Pod koniec każdego dnia był ubrudzony kurzem i smarem, krwawił z kilku głębokich rozcięć zrobionych przez rdzewiejącą blachę, a mięśnie bolały go od wyciągania silników z upartych podwozi. Był jednak tak szczęśliwy ze stałego etatu, że nigdy nie narzekał, Huff spędzał z nim czas na złomowisku. Był mały jak na swój wiek i zbyt wstydliwy, żeby rozmawiać z kimkolwiek oprócz taty. Pozwalano mu wykonywać różne drobne roboty, jak na przykład przynosić potrzebne narzędzia z szopy albo układać bieżnikowane opony. Pan J. D. Humphrey dał mu nawet kiedyś używaną dętkę, łataną już tyle razy, że do niczego się nie nadawała. Huff bawił się nią na zakurzonym placu, podczas gdy tata pracował od świtu do nocy co dzień, z wyjątkiem niedziel. Powiedział mu, że jeśli tak dalej pójdzie, na jesieni Huff będzie mógł rozpocząć naukę, wprawdzie z lekkim opóźnieniem, ale na pewno szybko nadrobi zaległości. Huff nie mógł się doczekać, kiedy pójdzie do szkoły, tak jak inni chłopcy. Wiele razy obserwował ich z daleka, kiedy śmiali się i szaleli na dziedzińcu, podając sobie piłkę albo uganiając się za dziewczynami, które piszczały, chichotały i nosiły wstążki we włosach. Tego lata mieszkali z tatą w opuszczonej chałupie. Jej poprzedni mieszkańcy zostawili po sobie kupę śmieci, ale też bawełniane materace i kilka rozchwierutanych mebli. Huff i tata wyrzucili stamtąd wszystkie niepotrzebne rzeczy i wprowadzili się. Noc, która na zawsze zmieniła życie Huffa, była jak zwykle gorąca, ale bardziej duszna niż inne. Pot nie parował, lecz ściekał po skórze, pozostawiając na niej brudne smugi, i kapał na zakurzoną ziemię, tworząc w niej malutkie kratery, niczym pierwsze krople deszczu. Powietrze było tak ciężkie i gęste, że z trudem się oddychało. W drodze powrotnej ze złomowiska tata zauważył, że było wyjątkowo gorąco i duszno i przepowiedział nadchodzącą burzę. Właśnie usiedli do kolacji złożonej z zimnego boczku, chleba i dzikich śliwek, które zebrali po drodze, gdy usłyszeli nadjeżdżający samochód. Nikt nigdy ich nie odwiedzał, więc kim był gość? Serce Huffa ścisnęło się ze strachu. Z wysiłkiem przełknął kęs chleba. To pewnie właściciel szopy, który będzie się chciał dowiedzieć, co do cholery obaj robią w jego domu, śpią na jego materacach i jedzą przy jego trójrogim stole. Wyrzuci ich stąd i stracą dach nad głową. A co będzie, jeżeli nie znajdą innego domu przed wtorkowym Świętem Pracy, zanim rozpocznie się szkoła? Huff żył myślą o tym dniu. Tata zaznaczył go w kalendarzu ze zdjęciem nagiej kobiety, który pan J. D. Humphrey miał w swoim biurze. Tego dnia Huff będzie mógł dołączyć do reszty dzieci na szkolnym dziedzińcu i do ich zabaw. Z duszą na ramieniu podreptał za tatą do okna bez szyby i zobaczył błyszczący czarno-biały samochód z czerwonym kogutem na dachu. W środku, wraz z policjantem siedział pan J. D. Humphrey. Nie uśmiechał się jednak jak wtedy, gdy wręczał Huffowi zużytą dętkę. Kiedy wysiedli z samochodu i ruszyli w kierunku szopy, Huff zauważył, że oficer trzyma w ręku białą pałkę policyjną, którą uderzał lekko w dłoń. Tata powiedział Huffowi, że ma zostać w domu, sam zaś wyszedł na przywitanie. - Dobry wieczór, panie Humphrey. - Nie chcę żadnych kłopotów. - Słucham, proszę pana? - Oddaj mi to. - Co mam oddać, panie Humphrey? - Nie strugaj przede mną wariata, chłopcze - warknął policjant. - J. D. wie, że to ty wziąłeś. - Niczego nie wziąłem. - Pamiętasz to pudełko po cygarach, w którym trzymam całą gotówkę? - Tak, proszę pana. - Gdzieś zniknęło. Kto inny mógłby je zabrać? - Nie wiem, proszę pana, ale to nie ja. - Ty głupi biały śmieciu, myślisz, że w to uwierzę? Huff wyjrzał przez okno. Twarz pana Humphreya zrobiła się naprawdę czerwona. Policjant się uśmiechał, ale wcale nie wyglądał przyjaźnie. Podał pałkę panu Humphrey'owi ze słowami: - Może to przemówi mu do rozsądku. - Panie Humphrey, ja... - To wszystko, co tata Huffa miał szansę powiedzieć, zanim pan Humphrey uderzył go pałką w ramię. Musiało strasznie zaboleć, bo tata opadł na jedno kolano. - Przysięgam, nie ukradłbym... - Ale pan Humphrey uderzył go jeszcze raz, tym razem w głowę. Zabrzmiało to trochę tak, jak siekiera rozłupująca kawał drewna na opał. Tata Huffa upadł na ziemię i legł nieruchomo, nie wydając z siebie najmniejszego dźwięku. Huff stał przyrośnięty do podłogi, tuż przy oknie, oddychając ciężko z niedowierzania i przerażenia. - Jezu, J. D., aleś mu dołożył - roześmiał się policjant, pochylając się nad tatą. - To go oduczy okradania mnie. - Niczego go nie oduczy. - Oficer wyprostował się i wyciągnął chusteczkę, którą otarł zakrwawione palce. - Nie żyje. - Żartujesz sobie? - Zimny trup. Pan Humphrey podrzucił pałkę kilka razy, jakby oceniając jej ciężar. - Czy to ma w środku jakiś pręt żelazny? - W sam raz na czarnuchów. - Policjant popchnął lekko tatę Huffa czubkiem buta. - Jak on się nazywał? Pan Humphrey odpowiedział, ale przekręcił imię taty. - To tylko biały śmieć. Przybłęda. Człowiek próbuje postąpić po chrześcijańsku, wyciągnąć pomocną dłoń, a ta gadzina tylko ją gryzie. - Święta prawda. - Policjant potrząsnął głową ze smutkiem. - Trudno. Przyślę tu jutro przedsiębiorcę pogrzebowego. Pewnie hrabstwo będzie musiało zapłacić za pogrzeb. - Słyszałem, że szkoła medyczna zawsze szuka zbędnych ciał. - Dobry pomysł. - Myślę, że schował pieniądze w tej ruderze. Obaj weszli do szopy i zobaczyli Huffa, przycupniętego przy oknie pod ścianą wyłożoną dla izolacji starymi egzemplarzami gazet z Biloxi. - O, do diabła. Zapomniałem o chłopaku. Policjant zsunął czapkę na tył głowy, oparł ręce na biodrach i spojrzał surowo na Huffa. - Ależ mizerota - powiedział. - Zawsze ciągnął się za ojcem. Osobiście uważam, że jest trochę opóźniony. - Jak ma na imię? - Nie wiem - odparł pan J. D. Humphrey. - Jego ojczulek zawsze wołał na niego Huff. - Huff? Huff?! W końcu zdał sobie sprawę, że dźwięk jego imienia nic pochodzi ze wspomnień tamtego gorącego wieczoru, latem 1945 roku. Ogarnęło go niewysłowione poczucie straty, jak zwykle, gdy budził się z tego wciąż powracającego snu. Zawsze cieszył się z jego nadejścia, ponieważ był niczym odwiedziny taty, tyle że nigdy nie kończył się dobrze. Gdy się budził, ojciec zawsze był martwy, a on zostawał sam. Otworzył oczy. Obok łóżka szpitalnego stali Chris i Beck. - Witaj wśród żywych - uśmiechnął się Chris. - Błądziłeś w krainie marzeń. Zawstydzony głębokością snu i rozczuleniem, jaki zazwyczaj mu przynosił, Huff usiadł i opuścił nogi po jednej stronie łóżka. - Trochę się zdrzemnąłem. - Zdrzemnąłem? - roześmiał się Chris. - Spałeś jak zabity. Zwątpiłem, czy uda nam się cię dobudzić. Poza tym mówiłeś przez sen. Coś o przekręcaniu nazwiska. O co chodziło? - Ni diabła nie pamiętam - burknął. - Przyszliśmy, żeby ci pomóc zebrać się do domu - powiedział Beck - ale najwyraźniej przybyliśmy za późno, żeby się na coś przydać. Huff wstał i ubrał się jeszcze przed wschodem słońca. Nie należał do osób, które wylegują się w łóżku, a pobyt w szpitalu nie zmienił jego nawyków. - Jestem gotowy do wyjścia. - Nie możemy się doczekać. - Do pokoju wparował doktor Caroe, furkocząc połami fartucha lekarskiego. - Pielęgniarki mają już dosyć twojej udawanej niedyspozycji - W takim razie wypisz mnie stąd. I tak już spóźniłem się do pracy. - Nawet o tym nie myśl, Huff. Jedziesz do domu - ofuknął go doktor. - Jestem potrzebny w odlewni. - Zanim wrócisz do pracy, musisz jeszcze trochę odpocząć. - Bzdury. Przez ostatnie dwa dni nie robiłem nic innego, tylko wylegiwałem się w łóżku. Koniec końców osiągnęli kompromis. Huff zgodził się odpoczywać po powrocie do domu, a następnego dnia, jeżeli będzie się czuł wystarczająco dobrze, uda się do pracy na kilka godzin, stopniowo wracając do zwykłego planu zajęć. Oczywiście kłótnia Huffa i doktora Caroe była częścią przedstawienia odegranego przed Beckiem i Chrisem. Caroe odegrał rolę troskliwego lekarza niczym sam Al Pacino. Wcześniej oświadczył, że nie pozwoli Huffowi wrócić do pracy, póki ten zapłaci za to, że pomógł mu tak przekonywająco odegrać atak serca. Wypełnianie formularzy niezbędnych do wypisania ze szpitala niemal wyczerpało cierpliwość Huffa, podobnie zresztą jak przymus opuszczenia placówki na wózku inwalidzkim. Zanim Beck i Chris dowieźli go na miejsce, zdążył już wpaść w zły humor. - Zachowuje się gorzej, niż ustawa przewiduje - powiedział Chris do Selmy. - Uważaj na niego. Nie zważając na przestrogi, gospodyni zaczęła krzątać się wokół Huffa. Usadziła go w bibliotece ze szklanką mrożonej herbaty i nogami owiniętymi kocem, który odrzucił, rycząc z wściekłości: - Nie jestem pieprzonym inwalidą, poza tym na zewnątrz jest ponad trzydzieści stopni! Jeżeli chcesz tu jeszcze pracować jutro rano, nie próbuj mnie więcej sadzać w fotelu z kocykiem! - Nie jestem głucha, więc nie musi pan krzyczeć. Poza tym niech pan nie przeklina. - Z charakterystyczną pewnością siebie Selma podniosła pled z podłogi i złożyła go równo na pół. - Co ma pan ochotę zjeść na lunch? - Smażonego kurczaka. - Zrobię panu grillowaną rybę i warzywa na parze - oświadczyła, wychodząc z pokoju i głośno zamykając za sobą drzwi. - Selma jest jedyną osobą, której uchodzi na sucho takie zachowanie - mruknął Chris. Bawił się lotkami, ale wyraźnie bez zainteresowania. Beck siedział na kanapie, z jedną nogą opartą o kolano drugiej i ramionami rozciągniętymi na oparciu. Huff przyłożył zapałkę do drugiego z kolei papierosa, którego zapalił od chwili wyjścia ze szpitala. - Kiepsko ci idzie - rzucił. - Co takiego? - spytał Beck. - Udawanie, że niczym się nie martwisz. - Huff zgasił zapałkę. - Porzuć tę grę i powiedz mi, co się dzieje. - Przecież doktor Caroe mówił ci, że nie powinieneś palić - rzucił Chris. - Pieprzę go. Poza tym, nie zmieniaj tematu. Chcę wiedzieć, co się stało. Który z was mi powie? Chris usiadł na wolnej sofie. - Wayne Scott znowu się naprzykrza. - O co chodzi tym razem? - Nadal wypuszcza czujki - rzekł Beck. - Wszystkie w kierunku Chrisa. Huff się zaciągnął, myśląc przy tym, gdzie podziali się ludzie tacy, jak ten upierdliwy detektyw, kiedy z zimną krwią zamordowano jego ojca. Nikt nie zadał ani jednego pytania, w jaki sposób jego czaszka mogła pęknąć do tego stopnia, że aż wyciekł mózg. Huff nie był nawet pewien, czy tatę pochowano, czy też oddano jego ciało akademii medycznej, aby tam znęcali się nad nim nieudolni studenci. Tamtą noc spędził w więzieniu, ponieważ nikt nie wiedział, co z nim zrobić. Podczas drogi powrotnej do miasta pan J. D. Humphrey powiedział policjantowi, że jego żona go zabije, jeżeli przyprowadzi Huffa do domu. - Pewnie ma wszy. Jeżeli znajdzie u naszych dzieciaków gnidy, nigdy mi tego nie daruje. Tamtej nocy, gdy leżał na pryczy w celi, płacząc, usłyszał rozmowę dwóch opiekujących się nim policjantów. Wynikało z niej, że to żona pana J. D. Humphreya była odpowiedzialna za zniknięcie pudelka z gotówką, którego nie znaleziono po przeszukaniu szopy zamieszkiwanej przez Huffa i jego tatę. - W sklepie z tekstyliami była wielka wyprzedaż, a ona akurat nie miała pieniędzy, więc wpadła na złomowisko i zaopatrzyła się w gotówkę, nie zadając sobie trudu, aby poinformować o tym J. D. - A to ci dopiero historia. - Obaj policjanci uśmiali się z nieporozumienia. Następnego poranka Huff dostał na śniadanie ciastko i kanapkę z kiełbasą. Potem policjant kazał mu siedzieć na miejscu i czekać, nie naprzykrzając się jego kolegom po fachu. Huff posłuchał. Wreszcie na posterunku pojawił się chudy okularnik w garniturze w paski. Powiedział Huffowi, że zabiera go do sierocińca. Gdy odjeżdżali z więzienia, spytał: - Nie będziesz mi sprawiał żadnych kłopotów, prawda, chłopcze? Nie miał pojęcia o piekle, jakie zgotował placówce, nad którą sprawował pieczę. Miał jeszcze żałować dnia, w którym zabrał małego z więzienia. Przez kolejne pięć lat Huff żył, a raczej egzystował, w sierocińcu prowadzonym przez ludzi, którzy głosili miłość Jezusa Chrystusa, a jednocześnie potrafili rzemiennym pasem zbić na kwaśne jabłko podopiecznego, który spojrzał na nich krzywo, tak jak to często czynił Huff. Gdy miał trzynaście lat, uciekł z tego więzienia. Odchodził, żałując tylko jednego - że ten skurwysyn w garniturze w paski nie wiedział, że to Huff go zabił. Powinien był go obudzić i pozwolić mu włożyć okulary, zanim udusił go poduszką. Nie popełnił tego samego błędu z panem J. D. Humphreyem. Upewnił się, że morderca jego taty go widział i usłyszał nazwisko, które Huff wyszeptał mu do ucha, nim udusił go w jego własnym łóżku, podczas gdy żona pana Humphreya chrapała spokojnie tuż obok. Policjant oszczędził mu kłopotu planowania kolejnego zabójstwa. Huff rozpytał się o niego w mieście i dowiedział się, że oficer próbował rozdzielić dwóch Murzynów, którzy kłócili się o psa do polowań. Jeden z nich miał nóż, który wylądował zanurzony po rękojeść w brzuchu policjanta. Podobno umierał, wrzeszcząc. Od chwili, gdy zginął jego ojciec, Huff miał bardzo niską opinię o ludziach z odznakami policyjnymi. Jego pogarda znalazła swoje ujście w tej chwili: - Co znowu wymodził ten gnojek, Scott? Beck opowiedział mu o wczorajszym przesłuchaniu. Chris przerywał mu od czasu do czasu ironicznymi w tonie protestami lub zgryźliwymi żarcikami na temat detektywa. - Chris, twoje wyjaśnienie rozmowy telefonicznej z Dannym powinno usadzić Scotta - powiedział Huff, gdy już Beck zakończył swe wyjaśnienia - zwłaszcza że to ja poprosiłem cię o wybicie bratu z głowy jego dewocji. Widzę jednak, że Scott jest zawzięty i ambitny, co trochę mnie martwi. Wygląda na to, że nie zamierza się poddać i odrzucić tych nonsensów. - Obawiam się, że masz rację - zgodził się Beck. - Nie rozumiem, co się dzieje z Rudym - poskarżył się Chris. - Za każdym razem, gdy musiałem się spowiadać, oddawał całą władzę w ręce Scotta. Musiałem tam siedzieć i wysłuchiwać różnych idiotyzmów ze strony tego kmiota, a Rudy nie powiedział ani słowa. Może czeka na podwyżkę? Jeśli tak, dajmy mu kilka banknotów i skończmy tę sprawę albo sami przystąpmy do działania i zabawmy się w detektywów. - Detektywów? - Huff przeniósł wzrok z Chrisa na Becka. - O czym on mówi? - Chris uważa, że ktoś zabił Danny'ego i celowo skierował podejrzenie na niego. - Ktoś mnie wrabia, Huff. Huff podniósł oparcie swojego fotela do nieco wygodniejszej pozycji. - Wrabia cię, tak? Co sądzisz o tej teorii, Beck? - To prawdopodobne. Przez te wszystkie lata narobiłeś sobie wielu potężnych wrogów. Przypuszczam, że jeśli ktoś chciałby uderzyć naprawdę mocno, zaatakowałby jedno z twoich dzieci. A oskarżenie o to drugiego dziecka przyniosłoby temu komuś podwójną satysfakcję. - Jakieś pomysły co do tego, kim jest ten człowiek? - Klaps Watkins - rzekł Chris. Huff patrzył na niego przez kilka minut, a potem z jego piersi wydobył się grzmiący śmiech. - Klaps Watkins? Nie ma na tyle rozumu, żeby zabić robaka i uniknąć za to odpowiedzialności. - Posłuchaj mnie, Huff. Klaps jest przestępcą. - Jasne. Wszyscy Watkinsowie to degeneraci, ale nie wiedziałem, że są mordercami. - To awanturnicy, agresywni z urodzenia. Po trzech latach w Angoli Klaps mógł nauczyć się, jak zabijać ludzi. - Chris pochylił się do przodu, siedząc na samym brzegu kanapy. - Gdy tylko wyszedł z więzienia, zapewne wściekły na cały świat, zgłosił się do pracy w naszej odlewni. Danny odrzucił jego podanie. Podobnie jak wszyscy inni, Klaps zdawał sobie sprawę, że zatrudniamy wielu przestępców na warunkowym, ponieważ pracują za małe pieniądze. Nadziany forsą Danny reprezentował wszystko, czego nienawidził Klaps i co winił za wszystkie swoje niepowodzenia. I oto Danny nie przyjmuje go do pracy. W połączeniu z incydentem, w którym braliśmy udział wszyscy trzy lata temu, wydaje mi się, że stanowi to wystarczająco dobry motyw do morderstwa z zemsty. - Watkins mógł obserwować Danny'ego, czekając na odpowiednią chwilę, aby zadać cios - przejął opowieść Beck. - W niedzielne popołudnie poszedł za Dannym do domku rybackiego. Taka jest nasza hipoteza. - Klaps jest wystarczająco głupi, żeby zapomnieć o przyniesieniu przynęty, gdy ustawiał wszystko tak, aby wyglądało na to, że Danny wybrał się na ryby - dodał Chris. - Nie wiedział również o awersji Danny'ego do łowienia. Huff wstał z fotela i okrążył pokój, sycąc się widokiem swojej własności i piekącym smakiem tytoniu na języku. - Wszystko to brzmi pięknie, przyznaję, ale to tylko spekulacje. Nie masz niczego na poparcie swojej teorii. - Mam Klapsa - odparł Chris. - Zrobił się strasznie zadowolony z siebie, inaczej w ogóle nie podszedłby do Sayre w barze, nie sądzisz? Nigdy przedtem nie próbował jej podrywać. Kolejnego wieczoru zaś obraził całą naszą rodzinę. Beck jest świadkiem. Huff rzucił spojrzenie na Becka, który pokiwał twierdząco głową. - To prawda. Inni też to słyszeli. - Co na to Rudy? - Wspomniałem mu o tym raz. - Nie wydawał się chętny do skorzystania ze wskazówki - powiedział Chris, wyraźnie wkurzony pozorną obojętnością szeryfa. - Nie sądzisz, że powinien przesłuchać Watkinsa? - Co najmniej. - Huff podszedł do stolika i strząsnął popiół z papierosa do popielniczki. - Rudego zostaw mnie. Zanim ktokolwiek zdołał powiedzieć coś więcej, Selma zapukała lekko do drzwi i natychmiast weszła. - Przesyłka, panie Hoyle. Huff gestem nakazał Beckowi odebrać kopertę FedExu. - Cokolwiek to jest, mógłbyś się tym zająć? - poprosił. - Oczywiście. Beck wziął kopertę od Selmy i otworzył ją. W środku była pojedyncza kartka papieru. Huff obserwował Becka, który szybko przebiegł ją wzrokiem, a potem przeczytał wiadomość ponownie, tym razem uważniej. Gdy skończył, przeklął pod nosem. Huff zauważył zaniepokojone spojrzenie, jakie rzucił Chrisowi. - Złe wieści? - spytał. - Dalej, mów o co chodzi. Beck się zawahał, co jeszcze bardziej zirytowało Huffa. - Do diabła! - wrzasnął. - Kto tutaj rządzi, ja czy nie ja? - Przepraszam, Huff - odparł cicho Beck. - Oczywiście, że ty. - Skoro tak, przestań się ze mną bawić w kotka i myszkę i powiedz, o co chodzi. - To list od Charlesa Nielsona. Słyszał o wypadku Billy'ego Paulika. Huff włożył papierosa do ust i zaczął balansować na piętach. - I? - I zanosi się na niezłą zabawę - westchnął Beck. Chris nie był zadowolony, gdy wrócił do swojego biura po burzliwym lunchu z Huffem, na którym stary narzekał na wszystko, począwszy od Charlesa Nielsona, a skończywszy na Selmie, i zastał przed drzwiami George'a Robsona. - Znajdziesz dla mnie chwilę czasu, Chris? Nie potrafił wymyślić żadnej rozsądnej wymówki, więc gestem zaprosił go do środka. Pod względem fizycznym George nie byt imponującym człowiekiem. Jego osobowość również nie przyciągała doń przyjaciół. Jego bojaźliwe próby zadowolenia innych wywoływały u ludzi irytację. George był przerośniętym durniem, który próbował się dostosować do każdej sytuacji, i mógł nawet wmówić sobie, że się mu to udało, nie zdając sobie sprawy, że nie ma na to najmniejszych szans. To właśnie jego zdolność do oszukiwania samego siebie uczyniła z niego idealnego kandydata na stanowisko, jakie zajmował. Chrisowi wydało się zabawne, że George jest tak radośnie nieświadomy tego, iż mężczyzna, który właśnie zaprasza go do zajęcia miejsca na krześle i oferuje coś do picia, robi z niego rogacza. - Nie, dziękuję - odparł George. - No i? - Chodzi o podajnik. Dziś rano przyjechał człowiek, żeby wymienić pasek klinowy. - W takim razie w czym jest problem? - Powiedział... to znaczy ten inżynier powiedział, że powinniśmy wyłączyć podajnik do chwili, gdy przejdzie remont kapitalny. Chris odchylił się na krześle i zmarszczył brwi. - Huffowi nie spodoba się ten pomysł. - Tak sądzę. - W takim razie, co ty byś polecił? Chris spojrzał na niego łagodnie. George oblizał wargi. - Cóż... bezpieczeństwo jest moją największą troską. - Oczywiście. - Ta maszyna kosztowała człowieka utratę ręki. Bawiąc się tym, jak George wije się pod jego nieustępliwym spojrzeniem, Chris nie odezwał się ani słowem. - Jednak... jednak moim zdaniem - zająknął się George - remont kapitalny nie będzie konieczny. Myślę, że podajnik jest gotowy do pracy. Chris uśmiechnął się do niego. - Polegam na twoim doświadczeniu w kwestii BHP, George, podobnie zresztą, jak Huff. Wiesz o tym, prawda? Jeśli twierdzisz, że taśma została naprawiona i jest bezpieczna w użyciu, to z pełnym zaufaniem możemy ją włączyć. Coś jeszcze? - Nie, to wszystko. - Wstał i ruszył do wyjścia. Już w drzwiach zatrzymał się i odwrócił. - Właściwie to mam jeszcze jedną sprawę. Chodzi o Lilę. Chris, który zaczął przeglądać wiadomości pozostawione na biurku, przerwał i spojrzał na George'a. O co, do diabła, mu chodzi? Czy ta głupia suka przyznała się do romansu? Wydała się przypadkiem, czy co? - Lilę? - spytał uprzejmie. George przełknął głośno ślinę. - Niedawno moja żona wspomniała, że powinniśmy zaprosić cię kiedyś na obiad. Huffa oczywiście również. Czy zechciałbyś przyjść? Chris się odprężył. - No, nie wiem. Czy Lila dobrze gotuje? George parsknął nerwowym śmiechem i poklepał się po brzuchu. - Chyba widać - znów oblizał wargi. - Chociaż wczoraj musiałem poradzić sobie samemu. Lili nie było. - Naprawdę? - Chris wrócił do przeglądania różowych karteczek z wiadomościami. - Poszła odwiedzić chorą przyjaciółkę. - Mam nadzieję, że to nic poważnego. - Nie sądzę, ale Lila wróciła do domu bardzo późno. Chris ponownie spojrzał na George'a. - Mając taką żonę, jak Lila, też bym się martwił o jej bezpieczeństwo i dobre samopoczucie, George. Nie każ nam czekać zbyt długo na ten proszony obiad, dobrze? George pokiwał głową, zawahał się, jakby niepewny, czy powinien już zakończyć spotkanie, a potem odwrócił się i pospiesznie wyszedł z biura. - Jezu drogi - wymruczał Chris. Nie dziwota, że Lila pieprzyła się, jakby nie było jutra. - Mój mąż umarł w zeszłym roku - oznajmiając to, pani Loretta Foster przeżegnała się. - Niech Bóg ma w opiece jego duszę. - Przykro mi. Czy był na coś chory? - Zdrowy jak ryba, przez całe życie. Pewnego dnia po prostu padł trupem dokładnie tutaj, gdy nalewał sobie kawy. Zator w płucach. Lekarz powiedział, że nie żył już, zanim dotknął podłogi. - Nagła śmierć zawsze jest ogromnym szokiem. Spalone trwałą siwe włosy poruszyły się jak wiązka siana, gdy pani Foster pokiwała głową. - Dobre tylko dla tego, kto odchodzi. Bez bólu i bez problemu - powiedziała, pstrykając palcami, - Gorzej z tymi, którzy zostają. W każdym razie, teraz jesteśmy tylko we dwoje, ja i mój chłopczyk - machnęła w stronę syna, który siedział przed ogromnym, zajmującym niemal całą ścianę małego salonu telewizorem, oglądając kreskówki. Wydawał się pochłonięty starymi odcinkami Rocky'ego i Łosia Superktosia. Pani Foster postawiła przed synem tackę z paczką chipsów i szklanką soku pomarańczowego, nakazując, aby był ostrożny i nie rozlał napoju na dywan. Chłopak nie zwrócił na nią uwagi, podobnie jak wydawał się kompletnie nieświadomy obecności Sayre, która usiadła z jego matką przy stole kuchennym, sącząc słodką mrożoną herbatę. „Dziecko" pani Foster miało czterdzieści parę lat. - Pewnie pani zauważyła, że nie wszystko z nim w porządku - wyszeptała cicho, tak że Sayre z ledwością usłyszała ją poprzez rysunkowe hałasy dobiegające z głośników telewizora. - Taki się urodził. Nie zrobiłam niczego głupiego, kiedy byłam w ciąży. Po prostu taki los. - Dziękuję, że zgodziła się pani na poświęcenie mi czasu dzisiejszego popołudnia. - Sayre nie wiedziała, co innego mogłaby powiedzieć. Chichot pani Foster zatrząsł jej obfitym biustem. - Zazwyczaj nigdzie się nie wybieramy. Poza niedzielami, kiedy chodzimy na mszę, każdy dzień przypomina następny. Mój chłopczyk jest zawsze zadowolony, kiedy przyszykuję mu kolację przed wpół do szóstej. To wszystko, czym zajmuję się popołudniami, więc cieszę się z towarzy-stwa i obecności kogoś, z kim mogę porozmawiać. Ale nie ukrywam, że jestem ciekawa, dlaczego się pani tu pojawiła. Nazwisko Loretty Foster znalazło się na liście, którą Sayre otrzymała w sądzie od znajomej Jessiki DeBlance. - Znam pewną kobietę, która pracuje w biurze podatkowym naszego okręgu - powiedziała, gdy Sayre poprosiła ją o przysługę. - Nie jesteśmy wprawdzie buskimi przyjaciółkami, ale sądzę, że zgodzi się nam pomóc. Czego potrzebujesz? Sayre powiedziała o liście przysięgłych, którzy zasiadali w sądzie podczas procesu Chrisa. Jessica zadzwoniła do swojej znajomej z sądu, która zgodziła się sprawdzić, czy taka informacja jest dostępna, ale powiedziała, że zajmie jej to kilka godzin. Sayre spotkała się z nią o wyznaczonym czasie i otrzymała wydrukowaną listę. - To było łatwiejsze, niż przypuszczałam - opowiadała znajoma Jessiki. - Sąd prowadzi zapisy przysięgłych, którzy zgłosili się na wezwanie, bo jest tak, że jeśli ktoś zostanie ponownie powołany w określonym odstępie czasu, może poprosić o zwolnienie z obowiązku. Kiedy udziela się go jednemu z przysięgłych, numer sprawy zostaje wpisany na listę wszystkich procesów, do których ów człowiek został powołany. W ten sposób wiadomo, jaki jest status przysięgłego. Poprzedniej nocy, gdy Sayre odwiedziła Becka Merchanta, przywiozła ze sobą tę listę, niczym asa w rękawie. Nie miała jednak możliwości, aby go wyciągnąć. Tego poranka wróciła do sądu okręgowego i dzięki dostępowi do archiwów podatkowych dowiedziała się, że dziesięcioro z dwunastki przysięgłych nadal mieszka w okolicy. Pierwsi dwaj, do których zadzwoniła, powiedzieli jej od razu, że nie chcą rozmawiać o tamtym procesie i natychmiast odłożyli słuchawkę. Trzeci przysięgły, jak dowiedziała się od jego żony, był akurat w pracy, w Hoyle Enterprises. Gdy Sayre wyjaśniła przyczynę swojego telefonu, początkowo przyjazna kobieta zrobiła się nieufna, a gdy Sayre nalegała - otwarcie wroga. Oświadczyła, że jej mąż będzie zbyt zajęty, aby się z nią spotkać w najbliżej przyszłości. Dopiero czwarta osoba, pani Foster, zgodziła się z nią zobaczyć. - Chciałam z panią porozmawiać o procesie Chrisa. Zasiadała pani wtedy na ławie przysięgłych, prawda? - powiedziała Sayre, mieszając w szklance mrożoną herbatę, mętną od nadmiernej ilości syropu. - To prawda - odparła Loretta, uśmiechając się nerwowo. - Pierwszy i jedyny raz, kiedy mnie wezwano, chociaż mieszkam w naszym okręgu przez całe życie. Dlaczego to panią interesuje? Sayre pomyślała, że wytłumaczenie tego pani Foster będzie trudnym zadaniem. - Zawiodłam mojego brata, nie pojawiając się na jego procesie. Przykro mi, że nie wróciłam do Destiny, aby go wesprzeć moralnie. Miałam nadzieję, że rozmowa z ludźmi, którzy brali udział w tej sprawie, pomoże mi lepiej zrozumieć, co się zdarzyło. Pani Foster nie kupiła tej bajeczki, przynajmniej nie całkowicie. - Co dokładnie ma pani na myśli? - spytała. - Nic się nie zdarzyło. Nie mogliśmy podjąć jednomyślnej decyzji, to wszystko. Podzieliliśmy się dokładnie na pół. - A pani za czym głosowała, pani Foster? Kobieta wstała od stołu i podeszła do kuchenki. Podniosła przykrywkę z garnka i zamieszała łyżką jego zawartość, - Nie rozumiem, jakie to ma teraz znaczenie. Pani brat został zwolniony z odpowiedzialności karnej. - Uważa pani, że był niewinny? Pani Foster przykryła garnek, nieco zbyt głośno, i odwróciła się do Sayre. - A jeżeli tak uważam? - Jeżeli tak, winna jestem pani wdzięczność. - Sayre uśmiechnęła się z nadzieją, że wypadła przekonywająco. - Jestem pewna, że mój brat i ojciec należycie pani podziękowali. Pani Foster usiadła na krześle przy stole, naprzeciwko Sayre. Przyjrzała jej się uważnie, popijając herbatę ze swojej szklanki. - Po procesie przyszli, żeby uścisnąć nam dłonie. Sayre spojrzała w kierunku salonu. Był schludny, ale po meblach widać już było ślady zużycia. Robione na szydełku narzutki na oparcia foteli przykrywały miejsca, w których tapicerka kompletnie się już wytarła. Tapety wyblakły, a dywan, o który tak martwiła się pani Foster, był upstrzony niezliczonymi plamami z soku. Odbiornik telewizyjny był zdecydowanie najnowszym, najnowocześniejszym i najdroższym sprzętem w całym pokoju. Nie pasował do reszty wystroju, zwłaszcza do krzyża zawieszonego nad obszarpaną kanapą i ceramicznej pantery z zielonymi paciorkami oczu, stojącej na stoliku do kawy. Sayre wyposażała już pokoje rekreacyjne i domowe biblioteki w podobny zestaw kina domowego i wiedziała, ile kosztuje. Jego cena zdecydowanie przekraczała budżet wdowy. Od chwili przybycia Sayre do domu, syn pani Foster ani razu nie oderwał wzroku od wielkiego ekranu. Siedział przed nim, ze skrzyżowanymi nogami, niczym Indianin, pogryzając chipsy i popijając sok pomarańczowy, wyraźnie wciągnięty w to, co działo się na filmie. I szczęśliwy. Sayre przyniosła spojrzenie na Lorettę Foster. Na początku kobieta spoglądała na nią wyzywająco, ale gdy Sayre nie odwróciła wzroku, zaczęła się denerwować, aż wreszcie wyraźnie się zawstydziła. - Przepraszam - powiedziała - ale muszę przygotować kolację dla mojego syna. Potrafi wpaść w szał, jeżeli nie zdążę przed Kołem fortuny. Lubi jeść, oglądając ten program. Proszę nie pytać dlaczego, zwłaszcza że nigdy nie nauczył się dobrze czytać. Jak już mówiłam, ma trochę pomieszane w głowie - dodała na poły wyzywająco i błagalnie. - Zawsze taki był. Jest całkowicie uzależniony ode mnie. Ma tylko mnie na tym świecie i muszę się upewnić, że ktoś się nim należycie zaopiekuje, kiedy na mnie przyjdzie czas, rozumie pani? 20 Rudy Harper zapukał cicho i wsadził głowę do biblioteki Huffa. - Selma powiedziała, że mogę cię tutaj znaleźć. - Oczekiwałem twojej wizyty. Zrób sobie drinka. - Pozwolę sobie skorzystać z propozycji. Szeryf nalał do szklanki burbona z wodą, po czym usiadł na sofie, kładąc kapelusz na kolanie. Huff wzniósł swoją szklankę. Obaj upili łyk alkoholu. - Dobrze wyglądasz - zauważył Rudy. - Jak się czujesz? - Jak dwudziestolatek. - Zapomniałem już, jak to jest. - Ja za to pamiętam, jakby to było wczoraj - odparł Huff. - Pracowałem wtedy u starego Lyncha w odlewni. Miałem za zadanie ładować piece. Kręgosłup mi od tego pękał, ale i tak kiedy tylko mogłem, robiłem na dwie zmiany. Miałem swoje plany co do tego miejsca. W sierocińcu kładziono ogromny nacisk na naukę i była to jedyna rzecz, za którą Huff mógł być wdzięczny. Po kilkumiesięcznym pobycie w zakładzie nie tylko dogonił, ale wyprzedził swoich rówieśników. Przerwy spędzał w klasie, powtarzając lekcje, których właśnie się nauczył. Nie interesowała go gra w piłkę ani ganianie za dziewczynami, chociaż kiedyś, gdy był jeszcze niewinnym idealistą, wydawało mu się to takie wspaniałe. Teraz jednak miał przed sobą inny cel, więc uczył się jak najwięcej i najszybciej jak potrafił. Czytał cztery godziny dziennie, nocami, przy słabym świetle żarówki w łazience, siedząc na twardej posadzce, spływając potem w lecie i trzęsąc się z zimna w zimie. Jedzenie serwowane w sierocińcu było pozbawione smaku, ale Huff za każdym razem wylizywał talerz do czysta. Dzięki regularnym posiłkom zaczął rosnąć. Gdy w wieku trzynastu lat uciekł z sierocińca, wyprzedzał swoich rówieśników zarówno pod względem wzrostu, jak i wiedzy. Resztę wykształcenia, w tym prawdopodobnie najważniejsze lekcje w jego życiu, zdobył z doświadczenia. Utrzymywał się sam, dzięki własnemu rozumowi i sprytowi. Potrafił zapewnić sobie dach nad głową i pożywienie, podczas gdy inni nastoletni chłopcy stresowali się trądzikiem. Wsiadł do pociągu, w nieznanym kierunku. Tak się złożyło, że transport zatrzymał się w Destiny, w celu rozładunku kilku wagonów wypełnionych złomem, zakupionym przez odlewnię Lyncha. Huff nie wiedział nawet, w jakim znalazł się stanie, ale gdy przeczytał nazwę miasta na tablicy przybitej do wieży wodnej, uznał to za omen. Natychmiast zdecydował, że tutaj właśnie się osiedli. Nie miał żadnego doświadczenia w metalurgii, lecz odlewnia Lyncha była jedyną fabryką w mieście i jedynym miejscem, gdzie były wolne posady. Huff uczył się szybko i wkrótce zwrócił na siebie uwagę Lyncha. - W wieku dwudziestu pięciu lat zostałem jego prawą ręką - powiedział Rudemu. - Przez kolejne kilka lat próbowałem wbić mu do głowy co nieco wiedzy o interesach. Dżentelmen, który ostatecznie został teściem Huffa, nie należał do wizjonerów. Robił, jak to sam mawiał, „cholernie dobre pieniądze" na swoim przedsiębiorstwie i to go satysfakcjonowało. Niewielkie ambicje pana Lyncha były powodem nieustannej frustracji Huffa, który dostrzegał rozwój rynku i wiedział, że przechodzi im przed nosem szansa zaopatrywania go w materiał, na który wzrasta popyt. To właśnie było przedmiotem wiecznych sporów między nimi. Rozwój i zwiększenie produkcji nie leżały w planach pana Lyncha. Był zadowolony z obecnego stanu rzeczy. Huff miał w sobie mnóstwo energii i dalekosiężne plany. W sprawach finansowych jego teść wykazywał bardzo konserwatywne podejście, tymczasem Huff wyznawał jedną z głównych zasad ekonomii, głoszącą, iż aby zarobić pieniądze, trzeba je najpierw wydać. Żaden z nich nie miał wątpliwości co do jednego - że to stary Lynch trzymał kasę. Huff poza pensją nie miał ani grosza, w związku z tym ostatecznie liczyła się wyłącznie opinia jego przyszłego teścia. Dopiero nieszczęście dało Huffowi szansę do działania. Gdy wylew sparaliżował Lyncha, przejął kontrolę nad produkcją. Wszyscy śmiałkowie, którzy odważyli się zaprotestować, zostali zwolnieni w trybie natychmiastowym. Pan Lynch, choć niezdolny się wysłowić przez ostatnie trzy lata życia, zdążył jeszcze zobaczyć, jak jego przedsiębiorstwo rozrasta się czterokrotnie i przynosi tyleż więcej pieniędzy rocznego zysku, jedyna zaś dziedziczka Lynchów, jego córka Laurel, poślubia mężczyznę, który spowodował ten niezwykły postęp. - Miałem trzydzieści lat, kiedy umarł pan Lynch - powiedział Huff do Rudego. - Dwa lata później wprowadziłem swoje nazwisko do nazwy przedsiębiorstwa. - Zawsze miałeś zdrowe ego, Huff. - Do diabła, przecież zapracowałem na to. Miałem pełne prawo. Rudy wpatrzył się w swoją szklankę. - Zaprosiłeś mnie tutaj, żeby pogadać o starych czasach? - spytał. - Nie. Jesteś tu, żeby mi wytłumaczyć, co się, do diabła, dzieje. Ten twój nowy detektyw prześladuje Chrisa, a ty na to pozwalasz. Dlaczego? Za mało ci płacę? - Nie o to chodzi, Huff. - Więc o co? - Umieram. - Rudy wychylił pozostałą whisky i zaczął obracać pustą szklankę w dłoni. Huff był zbyt zaskoczony, żeby coś powiedzieć. Wreszcie Rudy spojrzał na niego nieufnie. - http://www.fundacja-dantis.pl jak coś nieoczekiwanie porwało go z miejsca, a groźny kawałek łańcucha przeleciał tuż obok. Cisza, jaka nagle nastała, była w porównaniu z dotychczasowym hałasem czymś niesamowitym. - Co ty tu robisz?! Skąd się wziąłeś?! Słowa te wypowiedział, a właściwie wykrzyczał (zapewne z powodu przyzwyczajenia do hałasu) największy człowiek, jakiego Mały Książę dotąd spotkał. Był wielki, muskularny, półnagi i lśniący od potu. Miał jednak łagodny wyraz twarzy i przyjaźnie patrzył na Małego Księcia, mile zaskoczony wizytą. Mały Książę domyślił się, że stoi przed Badaczem Łańcuchów. Przedstawił się więc grzecznie i opowiedział, skąd przybył. Badacz Łańcuchów uśmiechnął się jeszcze przyjaźniej i powiedział: - Miałeś szczęście, że cię w porę zauważyłem. Ten urwany Łańcuch mógł ci zrobić wielką krzywdę. Bardzo wielką... - Dziękuję - odparł Mały Książę. - Patrzyłem na Łańcuch i nie myślałem, że może się urwać... - Skoro mnie odwiedziłeś, to chodźmy tam, gdzie możemy porozmawiać z dała od tego okropnego kurzu. Badacz Łańcuchów wziął Małego Księcia na ręce, uniósł go i posadził sobie na ramionach. Następnie skierował się ku skalnej ścianie, która - kiedy byli tuż przy niej - rozsunęła się cicho, a kiedy przeszli na drugą stronę równie cicho powróciła na poprzednie miejsce. Nowe pomieszczenie było zaskakującym przeciwieństwem tego, co dotąd Mały Książę widział na planecie Badacza Łańcuchów. Byli teraz w

Dziękują za list i życzenia. Jestem tak zajęta i jest mi tu tak dobrze, że nawet nie tęsknią za Australią, ale za Wami - tak. Adoptowaliśmy Henry'ego, Mark zajmuje się reformami, a ja dbam o okoliczny drzewostan, który liczy sobie ponad trzysta lat. Nie macie pojęcia, jakie wspaniale okazy tu ros¬ną! Niestety, wiele z nich potrzebuje natychmiastowej po¬mocy, a ja nie dam rady wykonać całej pracy, tym bardziej że Mark od jakiegoś czasu zabrania mi chodzenia po drze¬wach. Czy zgadniecie, dlaczego, jeśli podpowiem, że zrobi¬łam się trochę grubsza i że oboje jesteśmy z tego powodu niezmiernie szczęśliwi? Z tym jest związana serdeczna prośba, jaką do Was ma¬my. Czy cała Wasza wspaniała czwórka nie zechciałaby na kilka miesięcy zostawić Australii i przybyć na ratunek drze¬wom w Broitenburgu? Zgódźcie się, proszę, i przyjeżdżajcie jak najszybciej! Doug schował list do kieszeni. - To diabelnie daleko - powiedział w zamyśleniu. - I pewnie nie dostanie się tam dobrego steku. Każą nam jeść jakieś trufle czy inne obrzydlistwo. - A ja zawsze chciałam spróbować trufli – wtrąciła Lucy. Sprawdź - Tak, to jest trudne. Ale warto... Pieczołowite czyszczenie niewielkich wulkanów należało do ulubionych obowiązków Małego Księcia. I choć były tylko trzy wulkany, z tego jeden wygasły, Mały Książę poświęcał tej pracy wiele czasu. Lubił swoje wulkany nie tylko dlatego, że ogrzewały planetę i były przydatne do podgrzewania posiłków. Był przywiązany do wulkanów również i z tego powodu, iż bardzo upiększały krajobraz jego planety. Chętnie I często wspólnie z Różą oglądał, jak słońce chowa się w dolinie między Wulkanami lub jak świtem wznosi się między nimi. Pewnego ranka, podczas porannego sprzątania planety, Mały Książę wskazał palcem na czynne wulkany i powiedział do nich: - Ciebie nazwę Wesołym, a ciebie - Ponurym. Spojrzał jeszcze na wygasły wulkan i dodał: - A ciebie nazwę Odpoczywającym... Róża przysłuchiwała się rozmowie Małego Księcia z samym sobą i w milczeniu oczekiwała na ciąg dalszy. Ponieważ Mały Książę przez długą chwilę nic mówił, spytała: