a potem na gorliwego Carra. Błyskawicznie zajęli swoje stanowiska.

Jeśli już mamy mówić całą prawdę, to pani Polina bynajmniej się na doktora nie obraziła, i w ogóle należałoby się zastanowić, kto kogo podczas tak nieszczęśliwie zakończonej kolacji wykorzystał. Niewątpliwie doktor miał jakieś swoje powody, by podrażnić czarnooką piękność, ale i pani Lisicyna nie bez przyczyny odgrywała rolę moskiewskiej snobki. Wszystko ułożyło się dokładnie tak, jak zaplanowała: została na terenie kliniki całkiem sama, z pełną swobodą manewru. Dlatego właśnie zastąpiła pelerynkę długim płaszczem, w którym tak wygodnie poruszać się w ciemności, pozostając prawie niewidzialną. Tak więc cel przedstawienia, które doprowadziło do skandalu i kłótni, został osiągnięty. Teraz należało wykonać mniej skomplikowane zadanie – odszukać w zagajniku oranżerię, w której między tropikalnymi roślinami ukrywa się nieszczęsny Alosza Lentoczkin. Należało się z nim zobaczyć w tajemnicy przed wszystkimi, a zwłaszcza przed właścicielem lecznicy. Pani Lisicyna zatrzymała się na środku alei i spróbowała określić punkty orientacyjne. Przedtem, idąc z doktorem do domu zwariowanego malarza, widziała z prawej strony nad żywopłotem szklaną kopułę, to na pewno była oranżeria. Ale gdzie jest to miejsce? Sto kroków stąd? Może dwieście? Polina Andriejewna ruszyła naprzód, wpatrując się w ciemność. Nagle zza zakrętu ktoś wyszedł naprzeciw niej szybkim, utykającym krokiem – zwiadowczyni ledwie zdążyła przycisnąć się do krzewów i znieruchomieć. Ktoś wysoki, przygarbiony, szedł, wymachując długimi rękoma. Nagle zatrzymał się o dwa kroki od przyczajonej kobiety i wymamrotał: http://www.meble-biurowe.biz.pl Pani Polina rozpoznała w porywczej damie osobę, która na przystani oczekiwała kapitana Jonasza, a i pięknotka bez żadnej wątpliwości przypomniała sobie podróżną. Subtelne rysy, jak wtedy na molo, wykrzywił grymas, tyle że jeszcze bardziej nieprzyjazny: nozdrza zadrgały, cienkie brwi zbiegły się ku nasadzie nosa, nazbyt (zdaniem Poliny Andriejewny nawet nieproporcjonalnie) wielkie oczy zaiskrzyły złośliwymi iskierkami. – No więc już są wszyscy! – wesoło oznajmił Donat Sawwicz, wstając z miejsca. – Panie pozwolą, że je przedstawię. Lidia Jewgieniewna Borejko, najpiękniejsza z panien kananejskich, pani Polina Andriejewna Lisicyna, moskiewska pątniczka. Rudowłosa dama skłoniła się czarnowłosej z jak najprzyjemniejszym uśmiechem, który jednak nie został odwzajemniony. – Andre, tysiąc razy prosiłam pana, by mi nie przypominać o moim potwornym nazwisku! – zawołała pani Borejko głosem, który mężczyzna określiłby prawdopodobnie jako dźwięczny, pani Lisicynej natomiast wydał się nieprzyjemnie przenikliwy.

jak ten. Po co gadać o śmierci? Śmierć to żaden zysk! Chyba się zagalopowałem, myśli Lang, patrząc z niepokojem na Podhoreckiego i Bergsona. Do rzeczy komisarzu, do rzeczy. – Wiem, że nie zrobisz żadnego głupstwa. Sprawdź należy ustawianie pław, wyznaczających farwater i często zmieniających położenie wskutek działania prądów i wiatru. Ów pławowy nie jest mnichem, lecz pracownikiem najemnym. Mieszka w maleńkiej chatce na północnym, prawie niezaludnionym brzegu Kanaanu, z młodą żoną w daleko zaawansowanej ciąży. Ściślej biorąc – mieszkał, bo teraz chata jest pusta. Przedwczoraj o północy pławowego i jego żonę przebudziło głośne stuknięcie w szybę. W oknie, zalanym księżycowym światłem, zobaczyli czarny kaptur i od razu zrozumieli, kto do nich zawitał. Skamieniałym z przerażenia małżonkom nocny gość pogroził palcem, a potem tymże palcem, z rozdzierającym duszę zgrzytem, nakreślił coś na szybie (jak się potem okazało – krzyż – stary, ośmioramienny). Potem widmo znikło, ale kobieta pod wpływem wstrząsu poroniła, a kiedy mąż biegał w poszukiwaniu pomocy – zmarła nieszczęsna z upływu krwi.