ciągle w śpiworze, uderzyła o twarde podłoże. Po chwili napastniczka zaczęła ją ciągnąć w

– Najtańsze? Nie przestała się uśmiechać. – No cóż, nie. Jeśli interesuje pana wersja ekonomiczna, mamy pokoje wychodzące na parking. – Podała mu ceny za dobę i za tydzień. – To mi wystarczy – zdecydował. – Na tydzień. – Świetnie. Przejechała jego kartą kredytową przez terminal i dobili transakcji. Dzieciak cały czas mamrotał coś o tandetnych pilotach za grosze. Rebecca zmierzyła go ostrym wzrokiem i ponownie zajęła się Bentzem. – Proszę, oto mapka okolicy. Od szóstej do dziesiątej rano podajemy śniadanie kontynentalne, kawa jest dostępna przez cały dzień. Z trudem się powstrzymał, by nie spojrzeć na smętne resztki w dzbanku. – Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę dzwonić na recepcję. – To badziewie... – odezwał się chłopak. – Tony! – warknęła Rebecca. – Dosyć! Chłopiec, naburmuszony, odwrócił się do niej plecami i ze złością potrząsnął pilotem, jakby w ten sposób chciał go zmusić do działania. Bentz wyszedł na zewnątrz. Spojrzał w biały skwar. Co najmniej na tydzień stał się mieszkańcem południowej Kalifornii. Hayes szedł po zadbanym trawniku przed domem byłej żony. Słońce skłaniało się ku http://www.meble-biurowe.info.pl/media/ wchodziło tylu byłych małżonków płci obojga, że jeszcze trochę, a zacznie ich oznaczać kolorowymi mazakami. Ale nawet taka liczba podejrzanych nie zmienia faktu, że Rick Bentz był u Shany na kilka dni przed jej śmiercią. Jest tu od zaledwie tygodnia, a ona nie żyje. Ostatnim, który widział ją żywą, był ogrodnik – wyszedł po południu. Ostatni telefon wykonała do męża do Palm Springs. Policjanci sprawdzali billingi numerów domowych i komórek jej i męża. W domu nie było śladów włamania, ale morderca prawdopodobnie wspiął się na bramę i obszedł dom dokoła. Na terenie były cztery kamery, ale od lat nie działały. Nic nowego. Zabójstwo Shany McIntyre to trudny orzech do zgryzienia, pomyślał Hayes, i to nawet bez Bentza wśród podejrzanych. Niech go szlag trafi. Strasznie upierdliwy. A jednak Hayes spełni jego prośbę i sprawdzi,

185 wszystko. Wiedział o tym. Miał władzę i tylko tego, poza seksem, pragnął. Wątpiła, czy zdawał sobie z tego sprawę. Gdy zapiął spodnie i wygładził koszulę, poczuła wstyd i fala gorąca zalała jej twarz. Podniosła szlafrok i zarzuciła go na ramiona. Nie zadała poniżającego pytania: „Kiedy znów przyjdziesz?” - To było dobre. - Uśmiechnął się lekko, poprawił ubranie i zapiął pasek. - Naprawdę dobre. - Tak. Na toaletce położył niewielkie pudełko, drobny prezent, którego Sugar nie rozpakuje, póki jej kochanek nie wyjdzie z garderoby i nie zniknie w ciemnościach. Nie były to pieniądze, nigdy nie zostawiał pieniędzy, tylko jakieś babskie błyskotki, nic cennego. Nic trwałego, ale zawsze coś. Poklepał ją po tyłku i wyszedł. Dopiero później, gdy przyglądała się srebrnemu kolczykowi do wpinania w pępek, zdała sobie sprawę, że kochanek nie pocałował jej. Ani razu. Nie było żadnej czułości ani miłości. Tylko czysty, dziki seks. Początkowo podniecało ją, że pieprzy się z jednym z najbardziej wpływowych facetów w mieście, ale teraz poczuła obrzydzenie, a przynajmniej rozczarowanie. Bez trudu mógł mieć z tuzin kochanek, dziewczyn tań-czących dla niego w tym czy innym klubie, w tym czy innym mieście. Sugar nie miała pojęcia, co robił, gdy nie pracował. Wiedziała jedno: że zawsze był gotów i że zdradzał żonę bez najmniejszych wyrzutów sumienia. Ładne perspektywy. Chciała iść do domu, napić się zimnej wódki, wziąć długi prysznic. Zmyć z siebie pot. Spłukać brud. Pozbyć się uczucia, że marnuje życie. Znaleźć Cricket. Coraz bardziej niepokoiła się o siostrę. Cricket nie było w domu już od ponad dwóch dni, nie dała żadnego znaku życia, nic. Jej zniknięcie samo w sobie nie było może niczym niezwykłym, ale w połączeniu z dziwnymi, głuchymi telefonami wydało się Sugar złowieszcze. A jeśli coś się stało? Wspomniała o tym nawet Dickiemu Rayowi, ale powiedział, że niepotrzebnie się martwi. Jak zawsze. - Jezu, Sugar, daj jej spokój - powiedział, majstrując przy swojej półciężarówce. Spojrzał na nią spod maski, wytarł brudne ręce w tłustą szmatę i cmoknął głośno. - Daj jej żyć własnym życiem. Nie potrzebuje twojego kwoczego gdakania. A te telefony? Do diabła z nimi, pewnie dzwonią te zboki, dla których tańczysz. Nie trzeba tęgiej głowy, żeby na to wpaść! Dickie Ray zawsze był idiotą. Jakby miał za mało szarych komórek. To pewnie jego spłodził Cameron i kazirodcze geny zrobiły z niego półgłówka. Czytała o tym. Martwiła się. No tak, tutaj akurat Dickie Ray miał rację, zamartwiała się wszystkim. Jednak nie mogła pozbyć się uczucia, że coś jest nie w porządku. Przeszła szybko przez ciemny korytarz, potknęła się o wiadro, złapała równowagę, klnąc po cichu, i zbiegła po schodach do tylnych drzwi, gdzie świecił słaby zielonym, potłuczony neon z napisem WYJŚCIE. Noc była bezchmurna, ale ciemna. I cicha. Niemal niepokojąca. Na parkingu stał tylko jeden samotny samochód. Stary chevy należący do Cricket. Za kierownicą siedziała Cricket. Dzięki Bogu! 186 Co, u diabła, robiła w samochodzie, w tej części miasta, w środku nocy? Pewnie czekała na działkę albo już była najarana. Boże, szaleństwo! Sugar ruszyła w stronę samochodu, zamierzając wygarnąć Cricket, co o tym wszystkim myśli. Po drodze wpadła w dziurę w asfalcie i boleśnie wykręciła kostkę. - Aua! Cholera. Niech to diabli! - To nie była jej najlepsza noc. Zastukała w boczną szybę samochodu, ale Cricket nie reagowała. Z pewnością spała naćpana. W ciemnościach jej skóra wyglądała blado, choć Sugar zauważyła też jakieś plamy. Ciemne, czerwonawe pręgi i smugi błota. Jakby od kilku dni była w ciągu i jej organizm wreszcie się zbuntował. Sugar znów zaczęła się martwić. - Hej! - zawołała. Żadnej reakcji. Szarpnęła za drzwi. Były zamknięte. - Cholera, Cricket, otwieraj! Pochyliła się i zobaczyła w szybie swoje odbicie, a za sobą jakiś ruch. Ktoś biegł do niej cicho. Cholera! Pewnie jeden z tych zboczeńców! Zaczaił się za koszem na śmieci! Obejrzała się i powiedziała: - Słuchaj, ty pogięty sukinsynu, nie jestem zainteresowana. Ktoś rzucił nią o samochód. - Aaaa! - Gwałtownie wypuściła powietrze. Głową uderzyła w ramę drzwi. Poczuła eksplozję bólu. Jej torebka przeleciała przez parking. - Kurwa, co się dzieje? - Nie widziała napastnika, twarz miała rozpłaszczoną na samochodzie. Zanim zdążyła krzyknąć, poczuła w ustach szmatę o obrzydliwym smaku. Co się, do diabła, dzieje? Cricket siedzi w samochodzie, a ten dupek co zamierza? Zgwałcić ją? Cholera! Opanował ją strach. Walczyła z całych sił. Była silna i wysportowana, ale teraz nie mogła się ruszyć. Wpadła w panikę. To nie może być prawda! Cricket! Na miłość boską, zrób coś! Dlaczego ona się nie rusza? Dlaczego, do diabła, ona się nie rusza? Dlaczego ma takie szkliste, zaćpane oczy... bladą skórę pokrytą pręgami, kilkanaście śladów na twarzy. O kurwa! Nie! Boże, nie! Wreszcie Sugar zrozumiała. Zaczęła drapać i próbowała krzyczeć, ale za późno. Pod nos podetknięto jej kolejną szmatę, szarpnęła się, czując zapach eteru. Jej ciało przestało już słuchać poleceń umysłu. Kolana się pod nią ugięły. Nawet mózg chyba przestał działać. Światła parkingu wirowały wolno nad głową, jasne punkty przesuwały się po ciemnym sklepieniu nieba. Uścisk zelżał. Sugar osunęła się po drzwiach zniszczonego chevroleta i upadła na dziurawy asfalt. Jak przez mgłę doszło do jej świadomości, że napastnik - nie, napastniczka - klnie cicho i krząta się po parkingu, zbierając rozsypaną zawartość torebki Sugar. Sugar już nic nie obchodziło... jej ciało było bez czucia... jej myśli dryfowały... nawet nie była przerażona, choć pewnie powinna. Nie miała wątpliwości, że zginie. Rozdział 30 Reed wyjął z faksu raport z autopsji Rebeki Wade i natychmiast pogrążył się w lekturze. Przyczyną śmierci było prawdopodobnie uduszenie, a nie utonięcie. Najpierw została zabita, potem odcięto jej język i zapakowano do pustej torebki, a ciało wrzucono do wody. Kto zadał sobie tyle trudu? 187 Ktoś chciał w ten sposób coś powiedzieć. Nie odcina się kawałka ciała, nie zawija się go w cholerną folię i nie wsadza do eleganckiej skórzanej torebki, jeśli nie chce się zwrócić na siebie uwagi. Albo zagrać policji na nosie, mówiąc: „Hej, gliny! Patrzcie. Ja to zrobiłem, głupki. Jestem od was sprytniejszy”. Poszedł do stołówki, gdzie dolał sobie kawy i przywitał się z kilkoma policjantami. Wciąż studiując raport, przeszedł między boksami do swojego gabinetu. Jak tylko szczegóły dotyczące śmierci Rebeki ujrzą światło dzienne, prasa rzuci się na tę sprawę jak hieny na padlinę. Zaczną się spekulacje na temat seryjnego mordercy, który zabija ludzi powiązanych z Montgomerymi. Nadszedł już chyba czas, by do akcji wkroczyły oddziały specjalne i FBI. To nawet nie taki zły pomysł. Owszem, zawsze były jakieś tarcia, zwykle szło o przepisy albo o zakres kompetencji, ale w zasadzie nie miał nic przeciwko federalnym. Reed pracował już kiedyś z Vitą „Marilyn” Catalanotto, miejscową agentką. Była w porządku, choć trochę apodyktyczna. Właściwie nawet bardzo apodyktyczna. Przeniesiono ją z Bronksu w Nowym Jorku. To wiele wyjaśniało. Jezu, ostatnio w policji jest pełno kobiet. Wszystko przez te bzdurne gadki o wyrównywaniu szans. Szumiały maszyny biurowe, za drzwiami dzwoniły telefony. Ktoś opowiedział nieprzyzwoity dowcip, Reed usłyszał tylko końcówkę, po której z boksów pod oknami dobiegł go śmiech. Niewiele go to obchodziło. Miał ważniejsze sprawy na głowie. Przede wszystkim zabójstwa w rodzinie Montgomerych. Nie żyli córka, matka, ojciec, mąż i teraz pani psycholog, a także kilkoro rodzeństwa Caitlyn Bandeaux. Wygląda na to, że zbliżenie się do niedawno owdowiałej pani Bandeaux jest cholernie niebezpieczne. Reed usłyszał kroki i podniósł głowę. Wysoki mężczyzna napierał prosto na niego. Miał regularne rysy twarzy, kolor skóry zdradzał latynoskie pochodzenie, ciemna, zadbana bródka zdobiła mocno zarysowaną szczękę. - Pan Reed? - zapytał, patrząc na niego dużymi, poważnymi oczami. W jednym uchu błysnął kolczyk. Mimo upału młody elegancik ubrany był w czarną skórę. Na pierwszy rzut oka wydawał się twardzielem, ale pod pozorami arogancji Reed dostrzegł szczerość i żarliwość. - Tak, to ja. - Wyprostował się. - Reuben Montoya z policji w Nowym Orleanie. - Montoya otworzył portfel i Reed spojrzał pobieżnie na odznakę. Wyglądała na prawdziwą. - Słyszałem, że Lucille Vasquez wyjechała z miasta. - Montoya schował odznakę do wewnętrznej kieszeni kurtki. - Zgadza się. - Reed wskazał mu krzesło. - Pojechała do siostry na Florydę. Szuka pan jej córki, prawda? Marty? Ciemne oczy Montoi zabłysły, a zaciśnięte usta pobielały. - Zniknęła sześć miesięcy temu. - To pańska znajoma? - Tak - przyznał Montoya. - Bardzo dobra znajoma. - Rozmawiałem wczoraj wieczorem z jej matką. Od dawna nie widziała Marty i wcale nie wygląda na zaniepokojoną. Chyba raczej czuje się dotknięta jej milczeniem. W każdym razie nie ma pojęcia, gdzie jest jej córka. - Jest pan tego pewien? - Mógłbym się założyć o swoją odznakę, że to prawda. Sprawdź nie wytrzyma bezczynności ani dnia dłużej. – Więc zrób coś – upomniał się. Zacisnął zęby i zrobił krok bez kuli. Najpierw jedna stopa, potem druga. Żadne tam ciepłe kluchy – najpierw jedna stopa do przodu, potem dostawianie drugiej. O nie. Przejdzie przez całe cholerne patio normalnie, krok po kroku, choćby miał paść trupem. Już on im pokaże. Za miesiąc będzie biegał po tych cholernych kamieniach. Na dachu siedział kruk i krakał głośno. Ochrypły głos niósł się echem wśród dębów i sosen. Bentz nie zwracał na to uwagi. Trzeci krok. Czwarty. Pocił się. Koncentrował. Upał dawał się we znaki, słońce paliło bezlitośnie, nozdrza wypełniał ciężki zapach bagien. Kruk nie przestawał, nawoływał irytująco. Co za drań. Kolejny krok. Bentz podniósł głowę znad nierównych kamiennych płyt i patrzył na swój