Kiedy wymówił jej imię, na chwilę zamknęła oczy. Po plecach przebiegł jej rozkoszny

9 - Nie, ją też skreśl, do diaska! Pan Mullins podniósł wzrok znad listy rozłożonej na biurku. - Czy mogę zapytać, dlaczego? Rodzina jest dość bogata, dziewczyna nie ma rodzeństwa i... Hrabia oparł brodę na dłoni. - Mruży oczy. - Aha. Można jej zaproponować okulary. - Jeśli jest inteligentna, powinna sama o to zadbać. Z bawialni niósł się szmer kobiecych głosów. Lucien wstrzymał oddech i zaczął nasłuchiwać. Lepiej, żeby nie rozmawiały o nim. - Cóż, po eliminacji panny Barrett, która, jak pan mówi... - Prawnik przerzucił kilka stron. - Oddycha przez usta - dokończył Kilcairn i wstał. Teraz chyba się śmieją. Nie wiedział, że lekcje etykiety są takie zabawne. - Zostaje więc tylko pięć kandydatek do sprawdzenia. Lucien otrząsnął się z zamyślenia. - Co? A, tak. Pięć. Nie bardzo jest z czego wybierać. Proszę znaleźć więcej kandydatek. Doradca wydał zduszony dźwięk. http://www.motoinfosik.com.pl - Nie, Lily, poczekaj! - Usłyszała przerażenie w jego głosie. - Ty mi też dałaś tak wiele. Dom, rodzinę, miłość. Nie rób tego, proszę... Nie umieraj. Nie możesz mnie zostawić. Potrzebuję cię. - Hope - szepnęła Lily bez tchu, zaciskając palce na jego koszulce. - Muszę... muszę ją zobaczyć. Pogodzić się. To moje dziecko. Ja... Nie mogła dłużej mówić. Słyszała jeszcze syrenę ambulansu, ciche, gorączkowe zaklęcia Santosa, płacz dziecka sąsiadów. I ptaki. Ich słodki, nawołujący śpiew. A potem już nic. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY Następne dwie godziny pozostawiły w umyśle Santosa jedynie mgliste wspomnienie. Pamiętał głównie narastające z każdą chwilą uczucie paniki - i właściwie niewiele więcej. Oczywiście wiedział, że Lily przeszła zawał. W pierwszej chwili nikt nie potrafił powiedzieć, jak rozległy. Lekarz zaaplikował morfinę dla uśmierzenia bólu, a kiedy już miał wstępne rozpoznanie, zaczął podawać leki swoiste. Chociaż Santos nigdy nie uważał się za szczególnie uduchowionego, nie przestawał się modlić do Boga, by zachował Lily przy życiu. Jego modlitwy zostały wysłuchane, chociaż lekarz nie czynił zrazu wielkich nadziei. Lily była starym człowiekiem, miała słaby organizm, a zawał wyglądał na ciężki. Istniało duże prawdopodobieństwo, że po pierwszym przyjdzie następny. A jednak żyła. Santos był tak wdzięczny Bogu, że zbierało mu się na płacz. Lily, uwolniona wreszcie od bólu, odpoczywała i na razie nie musiał bać się ojej życie. Lekarz powiedział, że będzie spała około dwunastu godzin; radził Santosowi, żeby i on poszedł do domu i zdrzemnął się trochę, zwłaszcza że najbliższe dni, jeśli chciałby odwiedzać Lily, miały być dla niego bardzo męczące. Pocałował więc staruszkę w czoło, szepnął, że niedługo wróci, po czym z najbliższego automatu zadzwonił do pracy, potem do Liz, wreszcie do Hope. - Słucham, z czym pan dzwoni, detektywie Santos? Wzdrygnął się na dźwięk suchego, odpychającego głosu, tyle w nim było wyniosłości, pogardy, lekceważenia. - Mam dla pani złą wiadomość. - A cóż by to mogło być? Kolejne morderstwo w hotelu?

- Tak, ale kochanka ukryła przed tobą swoją tożsamość. - Nie jest moją koch... - Mimo twojego bogactwa i pozycji niektóre z najbardziej obiecujących kandydatek na żonę nie zechcą przyjmować twoich wizyt, skoro mieszkasz pod jednym dachem ze szlachetnie urodzoną... guwernantką, która w dodatku zamordowała podobno ostatniego kochanka. Dla ciebie to może być podniecające, ale nie dla przyzwoitej młodej damy. Sprawdź Santos poczuł, że włosy stają mu dęba. Rick zerknął na niego z szerokim uśmiechem, który mówił „mnie możesz zaufać, stary”. Jednak pozory często mylą. Tego nauczył się przez ostatni rok. Zrobił zdziwioną, lekko urażoną minę i odparł: - Mówiłem ci, jadę do babki. Staruszka jest ciężko chora. Prosiła, żebym natychmiast przyjechał. Dlaczego myślisz, że kłamię? - Znam trochę życie. - Rick pewnie prowadził wóz wąską, krętą drogą. - Co mogę pomyśleć, spotykając w środku nocy takiego dzieciaka, jak ty? Coś tu nie gra. Puściłeś się w świat szukać szczęścia, mam rację? - Nie czekając na odpowiedź Victora, dodał: - Mogę ci pomóc, dać ci nocleg na jakiś czas i tak dalej... - Niby z jakiej racji? Przecież mnie nie znasz. - Kiedyś byłem w takiej samej sytuacji i dobrze wiem, co to znaczy. Wierz mi, Victor, jest ciężko, nawet sobie nie wyobrażasz, jak ciężko. Santos był bliski kapitulacji. Miał ochotę przyznać się i przyjąć pomoc Ricka. Oferta brzmiała szczerze, zachęcająco. Z drugiej strony to, co przeszedł przez kilka ostatnich miesięcy, nauczyło go ostrożności wobec ludzi. Przekonany, że za każdym życzliwym gestem muszą się kryć ciemne motywy, nikomu już nie dowierzał i nie ufał w dobre intencje. Ten człowiek mógł kłamać, może chciał go podejść. Dlaczego miałby pomagać nieznajomemu? - Domyślam się, że ciężko. - Santos spojrzał Rickowi prosto w oczy. - Ale mnie to nie dotyczy. Nie szukam pomocy. W Baton Rouge czeka moja babka. - Jak chcesz. - Rick wzruszył ramionami i wyszczerzył zęby. Było w tym uśmiechu coś odpychającego, fałszywego. Santos wzdrygnął się z odrazą. - W każdym razie dzięki za propozycję. - Nie ma za co. - Rick zwolnił, zjechał na pobocze. - Poczekaj. Muszę się odlać.