- A twój ojciec? - Jest Meksykaninem. Zauważyła, że o matce mówił w czasie przeszłym, podczas gdy o ojcu - w teraźniejszym. - Twoja matka... nie żyje? - Zmarła kilka lat temu. Zresztą jestem prawie pewien, że moi rodzice nigdy nie byli małżeństwem. - Dobrze znasz swojego ojca? - Mieszkałem z nim całkiem długo. Przez połowę swojego dorastania. Cóż, było to lepsze niż mieszkanie z matką. A ty? an43 226 Wyglądało na to, że Diaz wyczerpał już informacje na swój temat, których chciał udzielić. Niech i tak będzie, pomyślała Milla - coś za coś. I opowiedziała mu o swojej rodzinie, o tym, jak oddaliła się od brata i siostry - Wiem, że to boli mamę i tatę - powiedziała. - Rozumiem to. Ale teraz nie mogę już nawet spokojnie porozmawiać z Julią i Rossem, bo... http://www.optykchorzow.pl dostawali małe wyroki lub kary w zawieszeniu, zakładając, że w ogóle uznano ich za winnych. Może fakt, że likwidował tych ludzi, nie był do końca jego wyborem? A może odpowie za to na tamtym świecie? W każdym razie nigdy nie miał wyrzutów sumienia. Pedofil, brutalny gwałciciel, morderca - ci ludzie nie zasługiwali na to, by żyć. W an43 152 oczach wielu ludzi Diaz też był mordercą, ale on sam się nim nie czuł. Był katem. A z tym mógł żyć. Pomoże Milli znaleźć Pavona. Ona i tak będzie próbowała, a bezpieczniej dla niej samej będzie działać z Diazem niż bez niego. Co ważniejsze, Pavon był jego drogą do głowy węża. Jeśli
zakłócać spokoju Milli, ale jednocześnie nie spuszczał jej z oka. Stał i czekał. Schował ręce w kieszeniach czarnej kurtki. Zmrużone od wiatru oczy obserwowały nadchodzącą Millę. Rozzłościło ją to, że szedł za nią. Rozzłościło, choć wiedziała, że to irracjonalne. - Myślałeś, że poszłam się utopić? - rzuciła, mijając mężczyznę. Sprawdź 133 Duszę Cassidy ścisnęła rozpacz, ale nie chciała tracić nadziei. Do cholery, potrafi być tak samo uparta jak on. Znajdzie sposób, żeby się przebić przez mur, jakim się otoczył. Obawiała się jedynie, że kieruje nią poczucie winy, a nie miłość. - Opowiedz mi o Marshallu Baldwinie. Bill Laszlo dopadł Cassidy, kiedy nalewała sobie kawy z ekspresu do kubka. Spojrzała na poranne wydanie „Timesa”, to samo, które widziała na stole w kuchni. Chase wyszedł z domu od razu po sprzeczce. Nie chciał, żeby go podwiozła. Wziął pickupa z automatyczną skrzynią biegów i jakoś udało mu się dojechać do miasta. - Baldwin zginął w pożarze. - Tyle to i ja wiem. Cholera, w końcu to ja napisałem ten artykuł. - Ruchem głowy wskazał krótką notkę zatytułowaną: „Businessman z Alaski zidentyfikowany”. - Ale kto to naprawdę był? Cassidy wsypała do kawy śmietankę w proszku. - Nie wiem. - Oczywiście, że wiesz. Lepiej uważaj. To cię zabije. Pełno w tym konserwantów i innych świństw. Nie widzisz napisu: bezmleczne? - Dziękuję za radę. - Wsadziła patyczek do mieszania do jednorazowego kubka. - Słuchaj, Cassidy. Na pewno coś wiesz o Baldwinie. - Wiem tylko to, co przeczytałam w gazetach, czyli to, co ty napisałeś. Był przemysłowcem z Alaski. Miał kilka tartaków, uprawę ziemniaków, chyba jakąś przetwórnię rybną i sporo ziemi. Dawał dużo pieniędzy na cele charytatywne. - Tak twierdzi jego agent od reklamy. - A miał takiego? Laszlo nie dał się zbić z tropu. - Chcę wiedzieć, jakim był człowiekiem. Kim naprawdę był? Z tego, co słyszałem, nie miał rodziny. Czy to nie bezsens? Tyle forsy, a spadkobiercy nie ma. Ani nawet testamentu. - Ktoś się upomni o jego pieniądze. - Mam nadzieję. Chciałbym się dowiedzieć o nim czegoś więcej. - Wziął kubek z górnej półki. - A co mówi Chase? Cassidy była ostrożna, ale uznała, że może powiedzieć Billowi to, czego dowiedziała się od Chase’a. - Wiem tylko, że Baldwin przyjechał zaproponować Chase’owi, żeby obrabiał jego drewno. - Wierzysz w to? Czy my wysyłamy drewno do Japonii? Na Alasce nie ma tartaków? Przecież on sam miał kilka. - Laszlo nalał sobie trochę gorącej wody i zamoczył w kubku torebkę ziołowej herbaty. Zadawał pytania, które i ją dręczyły. Nie chciała mówić mu o tym, że Chase nosił się z zamiarem sprzedania swoich udziałów w firmie Buchanana. Jeszcze nie teraz. - Daj spokój, Cassidy, nie nabieraj nabieracza. Wiem, że jeszcze przed pożarem chciałaś od niego odejść. Chase ożenił się z fortuną Buchanana, a nie z tobą. A teraz nagle wszystko pięknie, ładnie? Małżeństwo kwitnie, a ty starasz się go chronić? - Jeżeli mi nie wierzysz, zadzwoń do Chase’a - powiedziała ostrym, poirytowanym głosem. - Dzwoniłem. Nie jest zbyt rozmowny. - Może dlatego, że ma w szczęce druty. - A może dlatego, że ma coś do ukrycia. Wzięła kawę i poszła w stronę swojego biurka. Bill ruszył za nią. - Zostaw mnie w spokoju, Bill. Mam robotę. - Ja też. - Więc się za nią zabierz i przestań mnie dręczyć, bo ja naprawdę nie mam informacji, o które ci chodzi. Nie zwrócił uwagi na to, co powiedziała. Cassidy przeszła między biurkami do swojego stolika. Selmy jeszcze nie było. Bill usiadł obok Cassidy. Spojrzała na komputer i chciała go wyłączyć. Straszny facet. Nie był złym dziennikarzem. Do tego cholernie uparty. Wzięła do ręki kubek z kawą i pociągnęła łyk. Była dla niej trochę za mocna. Zabrała się za artykuł, który zaczęła poprzedniego dnia. Bill wyrzucił torebkę z herbatą do popielniczki Cassidy. - Marshall zjawia się na Alasce w 1977 roku. - I? - Niecałe dwa miesiące po pożarze. - Nie rozumiem, do czego zmierzasz. - Serce łomotało jej jak młotem i bała się, czy Laszlo tego nie słyszy. - Nie miał rodziny. Ani przyjaciół. Nikogo. O ile wiem, przyjechał goły i wesoły. Nie miał nawet porządnego płaszcza. Wiesz, jak jest zimno na Alasce w listopadzie? Dostaje pracę, bierze gdzieś kredyt, żeby kupić sobie ciepłe ciuchy i wprowadza się do najtańszej nory. Twierdzi, że ma dwadzieścia dwa lata. A ile naprawdę, nikt nie wie. Mógł być młodszy. - Albo starszy, jeżeli kłamał. 134 - Nie udawaj głupiej. - Do czego zmierzasz. Bill? - Pracuję nad hipotezą, że Marshall Baldwin mógł być Brigiem McKenziem. Czy naprawdę wszyscy się nad tym zastanawiają? Obserwował jej reakcję. Pił herbatę, nie spuszczając wzroku z jej twarzy. - Przesadziłeś. - Chciałbym porozmawiać z Chase’em w cztery oczy, a potem z jego matką. Wiesz, że chyba widziano ją w górach? - Co? - Cassidy omal nie wylała kawy. - Sunny się znalazła? - To jeszcze nic pewnego, ale dwaj chłopcy, którzy byli na biwaku w lesie, wrócili do domu i powiedzieli matce, że widzieli czarownicę, siwowłosą kobietę, która śpiewała zaklęcia na małej polanie. Rzecz jasna, może się okazać, że chłopaki kłamią. Będę z nimi rozmawiał, kiedy przesłucha ich policja. Znalazł się jeszcze rolnik, Dave Dickey, który ma gospodarstwo kilka kilometrów za miastem. Przyznał, że podwiózł kobietę z laską. To pewnie była twoja zagubiona teściowa. Wiesz, dokąd ją zawiózł? - Nie. - Do domu twoich rodziców. Tego samego dnia, kiedy uciekła. Tego dnia, kiedy zmarł Marshall Baldwin. Będę rozmawiał z tym rolnikiem, Dave’em. Prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw, a „Times” opublikuje ją w mojej rubryce. Więc jeżeli się czegoś dowiesz, byłbym wdzięczny, gdybyś dała mi znać. - Gdzie jest Sunny McKenzie? - rozległ się donośny głos Deny. Rex był w stajni i przyglądał się jak Mac, parobek, który był przy rodzinie odkąd Dena sięgała pamięcią, wyjeżdża z rancha swoją starą ciężarówką. W powietrzu unosił się tuman kurzu i zapach benzyny. - Nie wiem, gdzie jest. - Akurat. - Dena nie panowała nad sobą. Czuła, że ma rozpaloną twarz. Jej usta drżały z wściekłości. Przez ponad tydzień czuła się tak, jakby połknęła szklaną watę, ściskało ją w środku i kłuło. Lekarz przepisał jej tabletki, które miały ukoić jej nerwy, ale niewiele pomogły. Chociaż zwiększyła dawkę. - Słuchaj, Rex. Znosiłam o wiele za dużo przez te wszystkie lata. Wiedziałam o tobie i o Sunny... Zrobił groźną minę i odwrócił wzrok, jakby nagle zainteresowały go klacze i ogiery, pasące się w drugim końcu pastwiska. Dena nie dawała za wygraną. Do cholery, to było też jej życie. - Przymykałam na to oczy, chociaż mnie to bolało. Ale nie pozwolę, żeby Sunny szwendała się przy domu. Na miłość boską, ona uciekła ze szpitala psychiatrycznego! Rex podrapał się w kark i wpatrywał się w ogrodzone pastwiska, na których pasły się najdroższe konie w okręgu. - Sunny jest najzdrowszą osobą, jaką znam. - O Matko Najświętsza. Czy ty siebie słyszysz, Rex? Ona jest zdrowa? Kobieta, która zarabiała na życie wróżeniem z ręki, słyszała głosy z zaświatów i miała wizje? Zdrowa? Dlatego podcięła sobie żyły? Na miłość boską, jak myślisz, dlaczego Willie jest nienormalny? - Bo prawie się utopił. Dlatego. - Na policzki Reksa wystąpiły rumieńce. Spojrzał na żonę. - To była moja wina. - Twoja wina? - Powinienem był od razu przyznać się, że jestem jego ojcem, a przynajmniej zapłacić Frankowi McKenziemu tyle, żeby mógł kupić odpowiedni dom dla swojej rodziny. - Rex zamknął oczy. - Byłem tchórzem, Dena. Bałem się, że stracę reputację. Ale teraz jest inaczej. Zadzwonię do Cassidy do redakcji. Niech to wydrukuje. - O, Boże, Rex, nie... - Najwyższy czas, Dena. - Uśmiechnął się do niej łagodnie, tak jak uśmiechał się do narwańców i nerwowo chorych. Nie był tym samym człowiekiem, za którego wyszła trzydzieści lat temu. Wtedy był silny. Mocny. Był najpotężniejszym człowiekiem w trzech stanach. Teraz, na starość, osłabł, szukał spokoju, czekał na to, żeby na zawsze przenieść się na cmentarz i uwolnić od przeszłości. - Bóg mnie ukarał za moje tchórzostwo. Najpierw Lucretia, potem wypadek Buddy’ego, a potem... potem Angie. - Głos mu się załamał. - Bóg cię nie karze. - Oczywiście, że tak. - Rex zdjął kapelusz, przygładził włosy i zmarszczył czoło, zakładając kapelusz z powrotem na głowę. - Nie pozwolę, żebyś zrujnował mi życie. Ani Cassidy. - Prawda nie rujnuje. - Prawda jest taka, że twoja pierwsza żona była zimną suką, która postanowiła skończyć ze sobą w garażu. Sunny McKenzie jest tylko stukniętą dziwką... - Przestań! - syknął. Przestraszył źrebaka, który stał w sąsiednim boksie. Koń zarżał przerażony i wierzgnął nogami. Wielkie dłonie Reksa zacisnęły się w pięści. - Nigdy, ale to nigdy, nie waż się obrażać Lucretii, Sunny ani Angie. - Podszedł do niej. Z wściekłości drżały mu nozdrza. Był sztywny i wyprostowany, dlatego wydawał się o 135 pięć centymetrów wyższy niż przed kilkoma sekundami. W jego oczach pojawił się dawny blask. - Jeżeli jeszcze raz usłyszę, że źle o nich mówisz, to osobiście wleję ci pasem, a potem się z tobą rozwiodę. - Nie zrobiłbyś tego. Przecież jesteś wierzący. Uśmiechnął się szyderczo. - W porządku. Jeżeli się nie rozwiodę, to cię zabiję. Proste. Myślę, że Bóg mi jakoś wybaczy. - Odwrócił się i wszedł do stajni. Dena, która ledwie nad sobą panowała, przyglądała się, jak wybiera numer wewnętrzny telefonu. Oparła się o płot i z przerażeniem usłyszała urywki rozmowy Reksa z Cassidy, ich córką, której prawie nie zauważał, gdy żyła Angie. Kazał jej wydrukować wszystko o Sunny McKenzie i o tym, że urodziła Reksowi Buchananowi dziecko, Buddy’ego McKenzie, znanego jako Willie Ventura, który od tego dnia będzie uznany za jego syna. Będzie się nazywał Willie Buddy Buchanan. - O Boże, nie. - Pod Dena ugięły się kolana. Oczami wyobraźni już widziała skrywane uśmieszki, które zauważy kątem oka, gdy będzie klękać na mszy, szepty na tyle głośne, że idąc przez miasto bez przerwy będzie słyszeć imię Sunny, chrząkanie i chichoty na oficjalnych spotkaniach. Część jej duszy umarła. Była przerażona i poniżona. Nie dawała jej spokoju myśl, że jest tylko sekretarką Reksa, która miała na tyle rozsądku, żeby zajść w ciążę po śmierci Lucretii, świętej Lucretii, i zostać następną panią Buchanan. Ale zawsze była tą następną. Żoną numer dwa. Nigdy nie miała takiego wpływu na męża, jaki nawet zza grobu miała Lucretia. Ani nie fascynowała Reksa tak, jak Sunny McKenzie, półkrwi Indianka, wróżka. Usłyszała, że Rex odkłada słuchawkę. Znowu stanął przy niej, mrużąc oczy w ostrym słońcu. Jego wściekłość zniknęła. Zachowywał się tak, jakby dopiero co odszedł od konfesjonału albo dał na cele charytatywne czek wartości pięćdziesięciu tysięcy dolarów. - Ulżyło mi, Dena - przyznał, uśmiechając się życzliwie. Nie przypominał w niczym człowieka, który przed chwilą groził, że ją zabije. - O wiele za długo z tym zwlekałem. Ale z niego prostak. Już dawno stracił wigor, dzięki któremu tak dobrze mu się wiodło. - Boże, Rex, nie masz pojęcia, co zrobiłeś. - Oczyściłem sumienie, kochanie - wyjaśnił jej czule, zupełnie jakby mówił serio. - Odzyskałem spokój. - I co teraz? Spojrzał w czyste i błękitne niebo. - Teraz mogę umrzeć w każdej chwili, gdy Bóg zechce mnie zabrać do siebie. Czasami w domu atmosfera była tak napięta, że Cassidy nie mogła tego znieść. Groźne spojrzenia, krótkie odpowiedzi, wszechobecne wrażenie nadciągającej burzy, która może rozszaleć się w każdej chwili, kiedy byli razem w pokoju. Chase zatopił się w pracy, którą posłaniec przynosił z biura, albo zajęty był ćwiczeniami rehabilitacyjnymi z terapeutą, który przychodził dwa razy dziennie, rano i po południu. Zawziął się, żeby dojść do formy najszybciej jak to możliwe. Starał się nie przebywać z Cassidy sam na sam, ale nie miała wątpliwości, że czasami się jej przygląda bez wrogości. Nie potrafił być nieczuły na jej wdzięki tak, jak by tego chciał. Czuła żar jego spojrzenia na plecach, gdy pływała w stawie. Każdego lata, wcześnie rano, zaraz po wschodzie słońca, kiedy woda była jeszcze lodowata, a gwiazdy zaczynały dopiero znikać, zabierała ręcznik i szła nad staw. Zrzucała szlafrok na brzegu i pływała nago. Robiła tak zawsze, odkąd mieli staw. Na początku Chase często wchodził za nią do wody. Przez kilka minut się jej przyglądał, a potem do niej podpływał. Kochali się w wodzie albo zanosił ją roześmianą do domu i rzucał mokrą i zziębniętą na łóżko. Po latach przestał do niej przychodzić, przestał okazywać jej zainteresowanie, przestał się z nią kochać. Zastanawiała się, czy ma kochankę, ale to nie było w jego stylu. Nie miała zresztą żadnego dowodu, ani nie słyszała plotek o tym, że ma romans. Raz go nawet o to spytała. Wyśmiał ją. A potem się z nią kochał. Nie czule, ale dziko, ze złością, jakby starał się wyrzucić z siebie demony, które trzymał w tajemnicy przed nią. Teraz znowu zwracał na nią uwagę. Zawiązała mocno pasek szlafroka talii i wyszła tylnymi drzwiami, które zamknęły się z trzaskiem. Szła boso alejką, która przecinała ogród i trawnik. Płytki się skończyły i Cassidy znalazła się na piaszczystej ścieżce, wijącej się wśród spalonej słońcem trawy, która łaskotała ją w łydki i kolana, kołysząc się na wietrze. Jak zawsze, odkąd zrobiło się gorąco, zostawiła szlafrok pod drzewem, zrobiła trzy kroki na piaszczystej plaży i wbiegła do wody. Była zimna niczym arktyczny prąd. Paliła ją w skórę. Zanurkowała głęboko i opłynęła staw. Poczuła mrowienie na ciele. Wypłynęła na powierzchnię lodowatej wody, odgarnęła włosy z oczu i wzdrygnęła się z zimna. - Fajnie? - Miała wrażenie, że głos Chase’a poniósł się echem w porannym powietrzu. Stał na brzegu, wsparty na kuli, w znoszonych dżinsach bez jednej nogawki z powodu gipsu. Nie miał na sobie koszuli. Dwa tygodnie temu zdjęli mu opatrunek z oka. - Wspaniale. - Szła przez wodę, świadoma, że jej piersi są białe w ciemności, a okrągłe brodawki widać spod fal. Tak samo, jak Angie, kiedy przed laty zwabiła Briga do basenu. - Może się przyłączysz? 136 - Chyba nie. Z gipsem mógłbym utonąć. - Uratowałabym cię. Twarz Chase’a nieco się odprężyła. - Nie musisz być moją wybawicielką, Cass. Nie jesteś mi nic winna. Wiatr szemrał nad stawem i marszczył powierzchnię wody. Szare światło świtu nad szczytami gór na wschodzie szybko zamieniło się w złoto. - Jestem twoją żoną. Przeszył ją wzrokiem. Jego twarz zaczynała odzyskiwać dawny kształt. Nie był taki sam, ale przynajmniej stawał się do siebie podobny. Podobny do człowieka, któremu przysięgała, że będzie z nim na zawsze. - Nie powinienem był tu przychodzić. - To dlaczego przyszedłeś? - Podpłynęła do brzegu. - Nie mogłem spać. - Nie spuszczał z niej wzroku. Nawet w zimnej wodzie czuła jego gorące spojrzenie. Dostała gęsiej skórki. Jej stopy znalazły dno. Żadne z nich nie mogło wyprzeć się pożądania, ale oboje je ignorowali. Tak było bezpieczniej. - Ja też nie. - Wyszła z wody, wykręcając mokre włosy. Zachowywała się tak, jakby nie było nic niezwykłego w tym, że stoi przed nim naga. - Nie popływałaś sobie. - To nic. - Szlafrok leżał na ziemi, ale ona nie zwróciła na niego uwagi. Przyglądała się Chase’owi i poczuła dławienie w gardle, bo uświadomiła sobie, że się zmieniła i że nie potrafi powstrzymać uczuć, których nawet nie jest w stanie zrozumieć. Przeszedł ją dreszcz. Chase nie odwrócił od niej wzroku. - Chase... Zamknął oczy. Objęła go w pasie zmarzniętymi ramionami. Zadrżał pod dotykiem jej mokrej skóry. - Ubierz się, Cassidy - wymruczał bez przekonania. - Nastawiłem kawę. - Nie chcę kawy. Przynajmniej jeszcze nie teraz. - Podniosła głowę i zobaczyła błysk ciekawości w jego oczach. - Czego chcesz? Nie odpowiedziała. Czekała. Chase zacisnął mocno szczęki, chociaż częściowo były jeszcze unieruchomione. - Ja nie mogę... Pocałowała go. Przycisnęła mokre usta do jego klatki piersiowej. Miał na skórze blizny, ślady poparzenia i zadrapania, które już się zagoiły. Nie drgnął. - O Boże. - Wydał z siebie gardłowy dźwięk. - Nie... Nie przestała. Odnalazła językiem jego brodawkę. Westchnął rozpaczliwie i zanurzył palce w jej mokrych włosach. Odepchnął jej głowę ze złością. - Nie zaczynaj czegoś, czego nie możesz dokończyć. Cass, ja... Jej palce znalazły guzik rozporka. Pasek odpiął się z głośnym trzaskiem, a potem rozległ się głuchy odgłos rozpinanych guzików. - Nie... Mówiłem ci, żebyś mnie nie dotykała. - Zgrzytające, raniące słowa. Kłamstwa. - Chase, proszę, pozwól mi... - Nie! Czuła jednak, że się poddaje. Metalowa kula zachwiała się i z hukiem upadła na piasek. Oparł się o nią i utrzymał na nogach, obejmując ją zdrową ręką. Przyciągnął ją bliżej. - Jesteś niebezpieczna - wymruczał. - Ty też. Upadli na ziemię. Cassidy zaczęła całować jego pokiereszowaną twarz. Czuła jego usta na swoich, smakowała go i zupełnie straciła panowanie nad sobą. Chase był ciepły, twardy i podniecony. Świt przepędził gwiazdy i budził się letni poranek, a ona leżała przy nim, kochała się z nim, zanurzała się w jego usta i czuła, jak jego ręka dotyka jej stwardniałej brodawki. Błądziła palcami po jego skórze, opinającej żebra i silne mięśnie. Pod jej dotykiem ciało Chase’a stawało się jeszcze twardsze. - Nie wiesz, co robisz. O, Boże... Wsunęła mu ręce w slipy. Opuszkami palców musnęła jego umięśnione udo. Ujęła jego męskość w zimne palce. Jęknął i zamknął oczy. Przycisnął ją mocniej do siebie i przyciągnął. Siedziała na nim okrakiem. Jej piersi podskakiwały i kołysały się nad nim. Dotknął jej, najpierw delikatnie, a potem bardziej śmiało. Przytrzymywał ją poparzoną ręką, a zdrową pieścił jej ciało. Zaczęła się wyginać w swoim rytmie, dając mu siebie. Dwie dumne piersi ze stwardniałymi brodawkami kołysały się nad jego twarzą. Kiedy dotknął jej językiem, przeszedł ją dreszcz. Westchnęła tak delikatnie, jakby to wiatr zaszemrał. Czuła na plecach pierwsze promienie słońca. - Cassidy. - Jego głos był przepełniony uczuciem, którego nie rozumiała. - Nie możemy... 137 Uspokoiła go pocałunkiem. Słowa były niepotrzebne. Mogły zniszczyć piękno poranka. Zamknęła oczy i przysłuchiwała się swojemu ciału, pożądaniu, które płynęło w jej żyłach, uniesieniu, które przepełniało jej serce. Najpierw ssał jej pierś delikatnie, całując i smakując, a potem zaczął robić to bardziej namiętnie. Przyciągnął ją szybko do siebie. Serce Cassidy waliło jak młotem, miała przyśpieszony, urywany oddech. - Słodka Cassidy. - Wyszeptał ochrypłym, spragnionym głosem. Jej palce czyniły cuda. Dotykała go, całowała, kochała. Wiedziała, że gdy jego chora noga wydobrzeje, nie wystarczy jej samo dotykanie. Nie próbował jej powstrzymać. Poddawał się czarowi jej dotyku, wyciągając się, gnąc i walcząc z nieuniknionym. W końcu znalazł się u szczytu, który okazał się krótką konwulsją. Oderwał się od ziemi, a potem opadł na nią z powrotem. Chwycił mocno Cassidy i przyciągnął do siebie. - Nie musiałaś... - Ćśś... - wyszeptała mu w pierś. - Przyszedł na to czas. - Ale ty nie... - Nie szkodzi. Spojrzał jej głęboko w oczy. - Połóż się na plecach. - Co...? - Twoja kolej. Roześmiała się. - Nie liczę punktów. - Wyciągnęła rękę po szlafrok. - Nie musi być remisu. - Oczywiście, że musi. - Przytrzymał rękę Cassidy swoją silną dłonią. Materiał ześlizgnął jej się z ramienia. - Chase... Był nieugięty. Szybko przewrócił ją na plecy i przytrzymał ją przy ziemi nogą w gipsie. - Zaczął swoje misterium. Dotykał jej powoli. Jednym palcem błądził wzdłuż kręgosłupa, a wargami odnajdował miejsca i zagłębienia, o których istnieniu dawno zapomniała. Badał ją doświadczonymi palcami i językiem. Zalewało ją ciepło przenikające do głębi. Jej ciało, od dawna lekceważone, zaczęło płonąć. Była spocona. Chase powoli rozchylił jej nogi i zanurzył palce w jej ciepłej kobiecości. Świat zaczął wirować wokół niej. Wygięła się na piasku niecierpliwie, a on całował jej brzuch, piersi i uda. Nie mogła tego powstrzymać. Poczuła, że zbliża się do szczytu. Wyszeptał jej imię. - Cassidy, och, kochanie... Świat eksplodował. Przed jej oczami wybuchły światła i rozprysnęły się w miliony kolorowych iskier, które zmieszały się głęboko w jej sercu i pobiegły daleko, na krańce wszechświata. Leżała zdyszana, upajając się widokiem Chase’a i zastanawiając się nad ich przyszłością. Razem? Osobno? Paliło ją pragnienie poznania przyszłości, chęć zaufania mu i kochania go. Chciała zapomnieć o wszystkim innym. - Zadowolona? - spytał opanowanym głosem. Siedział na piasku obok niej. Jakoś udało mu się pozapinać guziki u spodni. W oczach miał żal. - Tak, ale... - Tego chciałaś, prawda? - Słowa raniły jak ostrze noża. Na jego twarzy malowało się coś więcej niż złość. - Teraz jedynie tyle mogę ci dać. - Nie rozumiem... Patrzył na staw. - Chciałaś mnie uwieść i udało ci się. - Ja, uwieść ciebie? - Nagle otrzeźwiała. Złość zdusiła ostatnie promyki rozkoszy. - Przecież to ty za mną tutaj przyszedłeś. - Tak, jak chciałaś. Wiedziałaś, że nie mogę się powstrzymać. - Ja nie... - Nie kłam, Cassidy. - Stanął, wspierając się na kuli i patrzył na nią z góry. Jego usta, przed chwilą takie ciepłe i kochające, teraz były zacięte i tworzyły płaską, złowrogą linię. - To nie w twoim stylu. Czar poranka prysł. - Ubierz się. - Wbił kulę w piach. - Jeszcze cię ktoś zobaczy i dostaniesz więcej, niż chcesz. - Ty arogancki, samolubny sukinsynu! - wrzasnęła. - Myślisz, że ja... - Nie wiem, co myśleć, Cassidy. Dlatego, że tak naprawdę cię nie znam. - Chase... - A ty nie znasz mnie. Pokuśtykał do domu. Została sama. Wpatrywała się w napięte mięli śnie jego pleców. Nie miały blizn, były gładkie i przypomniały jej, jak bardzo pragnie jego dotyku, jak bardzo chce się z nim kochać i jak jest zdesperowana. Idiotka - wymruczała do siebie. Kopnęła piach, zarzuciła szlafrok na ramiona i zawiązała pasek. Patrzyła, jak 138