Berdyczowskiemu to nie ciąży. Patrzył prosto przed siebie, prawie bez ruchu. Dwa razy, kiedy

powstrzymywane ostatkiem sił. Dopiero kiedy wyszła z oranżerii i oddaliła się od szklanych ścian w głąb zagajnika, pofolgowała sobie wreszcie. Usiadła wprost na ziemi i wypłakała się za wszystkich: i za zgubionego Lentoczkina, i za przygasłego, przygnębionego Berdyczowskiego, i za samobójcę Lagrange’a, i za schorowane serce przewielebnego Mitrofaniusza. Płakała długo – może pół godziny, może godzinę – i wciąż nie mogła się uspokoić. Już księżyc doszedł do samego środka nieboskłonu, gdzieś w lesie zahuczał puchacz, w oknach pawilonów lecznicy jedno za drugim pogasły światła, a przebrana mniszka wciąż wylewała łzy. Nieznany, lecz groźny przeciwnik uderzał bez pudła i każdy cios powodował straszliwą, niepowetowaną stratę. Dzielne wojsko zawołżskiego archijereja, obrońcy Dobra i pogromcy Zła, było zdziesiątkowane, a sam wódz leżał na łożu, powalony ciężką, może śmiertelną chorobą. Z całego Mitrofaniuszowego hufca ocalała ona jedna, słaba i bezbronna kobieta. Całe brzemię odpowiedzialności spoczywa teraz na jej barkach, a cofać się nie ma dokąd. Pod wpływem tej przerażającej myśli łzy z oczu pani Lisicyny nie polały się jeszcze obficiej, jak by należało przypuszczać, lecz paradoksalnie – nagle po prostu wyschły. Dama schowała przemoczoną chusteczkę, wstała i poszła naprzód przez krzaki. Nocą w przybytku smutku Teraz poruszać się po terenie było łatwiej: Polina Andriejewna już lepiej rozpoznawała topografię kliniki, a i księżyc, stojący wysoko na niebie, świecił jasno. Zadziwiwszy się http://www.psychologiareligii.pl – Nie. Zdumiewający dar! – Jesichin to geniusz – przytaknął Korowin. – Najprawdziwszy, bez skazy. Wie pani, to jeden z tych malarzy, którzy tworzą tak, jakby przed nimi nie było żadnego malarstwa – ani Rafaela, ani Goi, ani Cezanne’a. W ogóle nikogo, dopóki na świat nie przyszedł Konon Jesichin, pierwszy malarz na Ziemi, i nie zaczął wyprawiać takich rzeczy, że płótno mu wprost ożywa pod pędzlem. – Jesichin? Nie, nie znam. – Oczywiście. O Jesichinie mało kto wie, tylko niektórzy koneserzy sztuki, a i oni są przekonani, że już dawno umarł. Dlatego że Konon Pietrowicz to zupełny szaleniec, już szósty rok nie wychodzi z pawilonu numer trzy, a przedtem jeszcze dziesięć lat przesiedział w zwykłym domu wariatów, gdzie lekarze idioci, pragnąc przywrócić Jesichina do „normy”, nie dawali mu farb ani kredek. – A na czym polega jego szaleństwo? – Polina Andriejewna wciąż przyglądała się

Antipa buchnął na kolana i poczołgał się do przewielebnego, starając się chwycić go za połę. – Toć on sam, Wasilisk! Za mną widać przyleciał, siedmiomilowymi krokami albo po powietrzu! Czarny, ogromny, znad drzew patrzy, oczyska wytrzeszcza! Ja jak nie pognam koni! Gałęzie po twarzy biją, wiatr gwiżdże, a ja nic, tylko gnam. Chciałem uprzedzić, że już blisko jest! Sprawdź pytająco zawiesił głos, a doczekawszy się kiwnięcia głową, ciągnął dalej: – Nazywam się Matwiej Bencjonowicz, a dokładniej przedstawię się podczas naszego wieczornego spotkania. Gdzie pana znajdę? – Do siódmej na ogół przechadzam się po mieście, przyglądam się ludziom i myślę o tym, co mi przyjdzie do głowy – zaczął wyjaśniać cenny świadek. – O siódmej jem kolację w jadłodajni „Pięć Chlebów”, a potem, jeśli nie ma deszczu ani silnego wiatru – a dziś, jak pan widzi, jest jasno – przesiaduję sobie na ławeczce gdzieś nad jeziorem. Długo. Czasem nawet do dziesiątej... – Doskonale – przerwał Berdyczowski. – Tam właśnie się spotkamy. Proszę podać jakieś określone miejsce. Lew Nikołajewicz zastanawiał się chwilę. – Niech będzie na nabrzeżu, koło Rotundy. Żeby łatwiej było panu trafić. Na pewno pan przyjdzie?