-Tak - Mały Książe skinął głową. Pochylił się ku Róży i zamknął oczy.

- Nie może go pani tak po prostu wziąć ze sobą. - Nie mogę? A niby dlaczego? - Nie stać pani na utrzymanie dziecka. Odwróciła się do niego jak wcielenie furii. - Owszem, nie stać mnie na coś takiego. - Wzgardliwym gestem wskazała luksusowy apartament. - Ale Henry nie potrzebuje zbytku, płatnych opiekunek i hotelowej ob¬sługi. Potrzebuje kogoś, kto będzie go nosił na rękach, śmiał się do niego i bawił się z nim, a tego pan nie może mu zapewnić. Udowodnił to pan aż nazbyt dobrze. - Znów się odwróciła, chwyciła ze stołu torebkę z mlekiem w proszku i gniewnie rzuciła ją na fotel, po niej drugą. - Niech pani będzie rozsądna! Nie mówimy o opływa¬niu w luksusy. Utrzymanie dziecka to poważne koszty, a pa¬ni nie ma dość pieniędzy. - Kto powiedział, że nie mam? - Przecież wystarczy na panią spojrzeć - wyrwało mu się, i to był błąd. Tammy zauważyła trzecią torebkę, tym razem otwartą. Złapała ją i cisnęła prosto w Marka. Trafiła w tors. Chmura białego proszku na moment wzbiła się w powietrze, a potem opadła, obsypując grubą warstwą paradny strój księcia. Cała trójka dorosłych zamarła na długą chwilę. - Przepraszam - wydusiła w końcu z siebie Tammy. - Nie powinnam była. - To mój najlepszy strój - zauważył Mark, ale głos mu podejrzanie drżał. Czy to możliwe, by z trudem powstrzymywał wybuch śmiechu? I czemu nagle i ją naszła nieodparta ochota, by się roześmiać? - W domu pewnie ma pan ze sto takich. - Ale nie jestem w domu. - No to będzie musiał pan jechać tak do Europy. - Na szczęście mam ze sobą jeszcze jakieś ubrania. - Rozumiem. Gronostaje i złotą koronę? - Zauważyła, że zaczęli się droczyć, a w jego oczach pojawił się błysk rozbawienia. Książę, nawet obsypany mlekiem w proszku, nadal wyglądał zabójczo. Pospiesznie więc odwróciła wzrok i skoncentrowała się na leżących na fotelu rzeczach. - Po¬trzebuję to w coś włożyć. - Kylie, jest tu jakaś torba? - spytał Mark, nie odry¬wając roziskrzonego wzroku od Tammy. - Nie wiem - odburknęła niechętnie nastolatka. – Skoro ta pani zabiera dziecko, to znaczy, że jestem zwolniona, tak? Liczyłam na... - Ta pani ma prawo zabrać małego, to jej siostrzeniec.Ale zapłacę ci do końca miesiąca. http://www.terazbudujemy.info.pl/media/ - Tak, samotnym pijakiem - powtórzył Pijak za Małym Księciem. Milczeli przez długą chwilę. - Czy wszyscy Poszukiwacze Szczęścia?... - zaczął pytanie Mały Książę, ale Pijak domyślił się, o co Mały Książę chce go zapytać. - Nie, nie wszyscy Poszukiwacze Szczęścia stają się pijakami. Mądrzy Poszukiwacze znajdowali szczęście, choć nie zawsze tam, gdzie szukali i mimo że byli wyśmiewani przez takich głupców jak ja. - Opowiedz mi o tych mądrych Poszukiwaczach Szczęścia - poprosił Mały Książę. - Mądrymi Poszukiwaczami Szczęścia byli ci, którzy zrozumieli ostrzeżenie i nie roztrwonili tego, co najpierw zdobyli. Mądrzy też byli dlatego, że nie byli chciwi, zachłanni i nie myśleli tylko o sobie. Oni naprawdę zaczęli żyć szczęśliwiej, bo już zrozumieli, że utożsamienie szczęścia ze spełnieniem wszelkich zachcianek to okrutna pomyłka. A tak myślą ludzie bez wyobraźni. I wtedy stają się tacy jak ja - źli, obłudni, ponurzy i oszukujący siebie alkoholem... Stają się tak ślepi i głusi, że nie wiedzą, kiedy się smucić, a kiedy cieszyć... - To co jest szczęściem? - dociekał Mały Książę.

- Każdy coś ma i jeśli zechce, może się tym podzielić... Bankier zniecierpliwiony machnął ręką - Mnie nie jest potrzebny każdy. Zaprzyjaźnię się jedynie z kimś, do kogo należą chmury. Słyszałem, że jest ktoś taki. - Dlaczego? - spytał zdziwiony Mały Książę. - Jak to dlaczego? Wreszcie mógłbym posiadać te gwiazdy, których wciąż Sprawdź - Nie szukam twojej aprobaty. - Szkoda - uśmiechnął się jeszcze szerzej. - To coś bardzo specjalnego. Gdy zamówienie było gotowe, zanieśli papierowe łódki wypełnione jedzeniem na pobliski stolik skrywający się pod koronami zielonych dębów. Z najniższych gałęzi, pomiędzy brodami mchu hiszpańskiego zwisały sznury lampek choinkowych. Któryś z klientów włączył radio, dostrajając je do stacji grającej muzykę zydeco, co potęgowało nastrój miejsca. Najpierw zjedli gumbo. Potem Beck zaczął się przyglądać, jak Sayre odwija serwetkę, w którą była zawinięta kanapka. Bułka domowego wyrobu, gorąca, maślana, miękka wewnątrz, z chrupiącą skórką. Pomiędzy dwoma połówkami piętrzyły się tłuste, obtoczone w bułce tartej krewetki prosto z wrzącego oleju, liście sałaty i remulada. Wszystko to Sayre polała jeszcze sowicie sosem tabasco z butelki na stole. Odgryzła spory kęs. - Pyszne - mruknęła, przełykając. - W San Francisco mają niesamowitą kuchnię, ale to smakuje jak... - Jak co? - Jak dom. - Uśmiechnęła się z widocznym smutkiem i tęsknotą. Wpatrywał się w nią, jedząc. Wiedział, że Sayre to zauważyła. Czuła się niezręcznie, będąc w centrum jego uwagi, chociaż próbowała pokryć zmieszanie nonszalancją. Wreszcie zmarszczyła brwi i spytała: - Mam na twarzy sos albo coś w tym stylu? - Nie. - Więc dlaczego tak na mnie patrzysz? Spojrzeniem prowokował ją, by sama zgadła, ale nie podjęła wyzwania. Wrócili do jedzenia. Po jakimś czasie Beck zapytał: - Czy ty się kiedykolwiek pocisz? Spojrzała na niego i zamrugała, nie rozumiejąc: - Słucham? - Jest tu goręcej niż w samym piekle, nie ma wiatru, wilgotność powietrza sięga chyba dziewięćdziesięciu dziewięciu procent, połykasz sos z ostrej papryki niemal łyżkami, a mimo to zupełnie się nie pocisz. Twoja skóra nie jest ani trochę wilgotna. Jak to możliwe? - Ty też się nie pocisz. Beck otarł czoło rękawem i zademonstrował wilgotną plamkę. - Całe litry tego świństwa spływają mi po plecach i zbierają się wokół talii. - Była to oczywiście przesada, co wywołało szczery uśmiech Sayre. - Pocę się, chociaż rzadko - przyznała. - Muszę się naprawdę wysilić. - Ach, dobrze wiedzieć - odparł. - Zaczynałem już podejrzewać, że jesteś kosmitką i w ogóle nie masz gruczołów potowych. Gdy skończyli posiłek, Beck zgarnął śmieci i wrzucił do jednej z beczek po oleju, przekształconych w śmietnik. Wrócił do stolika, usiadł na blacie i oparł stopy na ławce obok Sayre. Zaczerpnął łyk piwa i spojrzał jej w oczy. - Masz coś przeciwko doktorowi Caroe? Ostrożnie odstawiła butelkę i serwetką pieczołowicie otarła jej powierzchnię z kropli wody. - Czy moja niechęć była aż tak widoczna? - Bardzo. Mając do wyboru, wymienić uścisk dłoni z doktorem albo pozostać w moich ramionach... - przerwał i zaczekał, aż popatrzy na niego - wolałaś nie podać dłoni doktorowi Caroe. Wiedząc, jak bardzo mnie nie lubisz, przyjmuję, że musisz nienawidzić tego człowieka. Sayre odwróciła głowę i spojrzała w kierunku grupki ludzi jedzących przy sąsiednim stoliku. Właśnie wybuchnęli śmiechem, jakby któreś z nich powiedziało dobry dowcip. Ich dzieci próbowały łapać świetliki latające pomiędzy drzewami. Piszczały z radości za każdym razem, gdy udało im się schwycić jednego. - Dobrze się bawią, prawda? - Na to wygląda - odparł i lekko szturchnął jej udo czubkiem buta. - Dlaczego nie lubisz doktora Caroe? - To bufon. Ta jego idiotyczna fryzura. Ma kompleks Napoleona. Stanowi zagrożenie dla swoich pacjentów, ponieważ jest niekompetentny, a jednocześnie zbyt głupi lub zbyt próżny, aby się pogodzić z brakiem umiejętności. Już dawno powinno mu się odebrać licencję. - A poza tym, co jeszcze masz przeciwko niemu? Słysząc lekką zaczepkę w jego glosie, oprzytomniała nieco. Pochyliła głowę i roześmiała się cicho. - Przepraszam. Trochę mnie poniosło. - Nie przepraszaj. Lubię, kiedy cię ponosi, i uważam, że powinno się to zdarzać znacznie częściej. - Lubisz mnie analizować, prawda? - Co z doktorem Timem Caroe? Powoli przestała się uśmiechać. - Zajmował się moją matką, gdy zachorowała na raka żołądka. - Chris opowiadał mi o tym. Musiało być wam bardzo ciężko. - W chwili rozpoznania było już prawdopodobnie za późno na jakiekolwiek leczenie. Nie wierzyłam jednak, że doktor Caroe zrobił wszystko, aby ją ocalić. - Byłaś małą dziewczynką, Sayre. Chciałaś, żeby wszystko natychmiast wróciło do normy, a kiedy Laurel umarła, musiałaś kogoś obarczyć winą za jej śmierć. - Tak, sądzę, że masz rację. - Czułem się bardzo podobnie, kiedy umarł mój ojciec. Patrzyła na niego w milczeniu. - Byłem mniej więcej w tym samym wieku, co ty, gdy straciłaś matkę. - To musiało być dla ciebie okropne. - Sayre na chwilę zapomniała o trzymaniu dystansu. Jej twarz i spojrzenie złagodniały, a w głosie zabrzmiało szczere współczucie. - To było dawno temu, ale pamiętam, jaki ogarnął mnie wtedy gniew. Nie mogłem się uspokoić przez bardzo długi czas, co na pewno nie pomagało mojej matce. - Co zrobiłeś, kiedy się dowiedziałeś o śmierci taty? - spytała Sayre, opierając brodę na dłoni. - Wziąłem swój kij baseballowy i zacząłem nim walić w ścianę garażu - odparł natychmiast, jakby wspomnienie tego zdarzenia pozostawało świeże w jego pamięci. - Tłukłem nim tak długo, aż połamałem w drzazgi. Nie pytaj dlaczego. Pewnie chciałem sprawić komuś taki sam ból, jaki odczuwałem. Zsunął się na ławkę i usiadł obok Sayre, plecami do stolika, przyjmując taką samą pozycję jak w oranżerii przy pianinie. Chociaż ławka była dość długa, usiadł bardzo blisko niej, jak tamtego dnia. - A co ty zrobiłaś, kiedy dowiedziałaś się o śmierci mamy? - Poszłam do jej pokoju - powiedziała. - Pachniało tam tak cudownie, talkiem, którego używała co wieczór po kąpieli. Zawsze będę pamiętać jej zapach, gdy przychodziła do mnie, żeby mnie przytulić i ucałować na dobranoc. Chwytała wtedy moją twarz w swoje ręce, tak kojąco chłodne. - Sayre ujęła swoją twarz w dłonie, jakby w nieświadomej demonstracji. Siedziała w milczeniu przez kilka chwil, zatopiona we wspomnieniach. Wreszcie powoli opuściła ręce. - Kiedy Huff wrócił ze szpitala i oznajmił nam, że mama umarła, poszłam do jej pokoju. Należał także do Huffa, ale był kobiecy, cały w falbankach, zupełnie w mamy stylu. Położyłam się po jej stronie łóżka, schowałam twarz w poduszkę i zaczęłam płakać jak nigdy przedtem. Wreszcie znalazła mnie tam Selma. Obmyła mi twarz chłodnym ręcznikiem i powiedziała, że teraz to ja jestem panią domu, a moja mama przygląda mi się z góry. Chyba nie chcę jej rozczarować, zachowując się w ten sposób? Przestałam płakać. - I stałaś się panią domu. Roześmiała się, potrząsając włosami. - Tę kwestię już chyba przedyskutowaliśmy. Nigdy nie byłam prawdziwą damą, nie nadawałam się do tej roli. Wtedy jednak znienawidziłam doktora Caroe za to, że nie potrafił uratować mamy i do dzisiejszego dnia nie zmieniłam swoich uczuć w stosunku do niego. - To zrozumiałe. - Czy twoja matka żyje? - Tak. Udało jej się przetrwać śmierć ojca i moje dojrzewanie. - Założę się, że jako nastolatek byłeś prawdziwym potworem. - I nadal jestem? Przyglądała się mu przez moment, zanim powiedziała cicho: - Niektórzy tak właśnie mówią. - Na przykład kto? Czując się niezręcznie, wymigała się od odpowiedzi, sięgając po piwo. - Lepiej pojadę do hotelu. The Lodge może mieć dzisiaj pełno gości. Beck chwycił ją pod ramię, prowadząc po nierównym gruncie w stronę samochodu. Po raz pierwszy nie sprzeciwiła się temu gestowi. - To, czy w hotelu są wolne pokoje, zależy od ligi kręglarskiej - powiedział. - Ligi kręglarskiej? - Kiedy mężczyźni grają w kręgle, ich żony spotykają się ze swoimi kochankami. W żadnym lokalnym hotelu nie uświadczysz wtedy wolnego pokoju. - Otworzył dla niej drzwi do pikapu. Sayre odwróciła się i spojrzała na niego. - A co z nocami, gdy kobiety grają w kręgle? - To samo. Wszystkie pokoje w hotelach są zarezerwowane, ponieważ mężczyźni zabawiają się w nich ze swoimi przyjaciółkami. Dziś jednak jesteś bezpieczna. Tej nocy nikt nie gra w kręgle z wyjątkiem Rycerzy Kolumba[Katolicka organizacja męska o profilu rodzinnym]. - Katolickie kobiety nie mają romansów? - Po prostu robią to dyskretnie. Wyjeżdżają w tym celu z miasta. Roześmiała się i wspięła się do szoferki, nieświadoma, jak bardzo sukienka opięła jej pośladki podczas tego ruchu. Pociągające kształty i ani śladu bielizny. W umyśle Becka zawrzało. Stringi. Zalała go fala pożądania. Obszedł półciężarówkę, ocierając rękawem nagle zwilgotniałe czoło. Wsiadł do szoferki i włączył silnik. - W jaki sposób stałeś się posiadaczem tak cennych wiadomości o cudzołożnych obyczajach mieszkańców Destiny? - To część mojej pracy. - Zawrócił szerokim łukiem i skierował samochód na wąską ścieżkę prowadzącą do autostrady. Otaczała ich nieprzenikniona czerń lasu. - Rozumiem. - Dowiadujesz się o ludziach różnych rzeczy, z kim sypiają, ile piją, jakie są ich słabe punkty, żeby potem Huff mógł to wykorzystać przeciwko nim. - W twoich ustach brzmi to tak, jak gdyby to był szantaż. - A nie jest? Spojrzał na nią zawiedziony. - Przed chwilą zaprosiłem cię na wspaniały poczęstunek, a mimo to nadal mnie atakujesz. Nie mogę się pogodzić, że jutro stąd wyjedziesz, myśląc o mnie tak źle. - Nigdzie się jutro nie wybieram. 14 Beck zahamował tak gwałtownie, że samochód prześlizgnął się dobre kilka metrów po żwirowanej drodze, zanim się zatrzymał. - Dlaczego? - spytał. - Co za różnica? - Dziś po południu byłaś gotowa wyjechać. Co sprawiło, że zmieniłaś zdanie? - Chris jest podejrzanym w sprawie śmierci Danny'ego. - Kto ci to powiedział? - Huff. Beck myślał przez chwilę nad tym, co usłyszał. Zdjął nogę z hamulca i wrzucił bieg. - Czy to leki skłoniły go do wygadywania takich rzeczy? - Nie. Miał całkiem jasny umysł. - Czy możesz... czy opowiesz mi o tym? Wzruszył ramionami z udawaną nonszalancją. - Rudy Harper poprosił Chrisa o przybycie do biura, by odpowiedział na kilka pytań. - Spojrzał na nią. - Najwyraźniej twój komentarz na temat niechęci Danny'ego do wędkowania bardzo podekscytował detektywa Scotta. - Pomyślałam, że to może być ważne. Danny nienawidził domku rybackiego. Nigdy tam nie jeździł. - To prawda, że od kiedy tu zamieszkałem, nigdy się tam nie pojawił - przyznał Beck. - A przynajmniej nic o tym nie wiem. - Czy to nie dziwne, że tam właśnie umarł? - Nie wiem. Tak uważasz? Dojechali już do granicy miasta i Beck zatrzymał się na światłach. Sayre nie odpowiedziała na pytanie, więc spojrzał na nią i powtórzył: - Dlaczego to takie dziwne, że Danny umarł w domku rybackim? Z jakiego powodu tak go nie znosił? Milczała jak zaklęta. - Bał się węży? Miał uczulenie na trujący bluszcz? Dlaczego nienawidził domku rybackiego? - Bolesne wspomnienia z dzieciństwa - rzuciła ostro. - Wystarczy? - Wystarczy. Natychmiast się wycofał. Światła zmieniły się na zielone i poprowadził samochód przez skrzyżowanie. Usłyszał, jak Sayre wzdycha, opierając głowę o boczną szybę. - Chcesz poznać tę historię? - Tylko jeśli masz ochotę ją opowiedzieć. - I tak dowiedziałbyś się o tym od Chrisa. Moja wersja przynajmniej nie będzie osłodzona. Może dzięki temu lepiej zrozumiesz, jak wyglądało życie rodzinne Hoyle'ów w czasach naszego dzieciństwa i pojmiesz rzeczywistą naturę człowieka, dla którego pracujesz. Pewnego dnia, niedługo po śmierci naszej matki, Huff doszedł do wniosku, że rodzina powinna wybrać się na wycieczkę lub coś w tym rodzaju, by spędzić ze sobą czas. Było to ogromne ustępstwo z jego strony - jak wiesz, rzadko kiedy pozwala sobie na nieobecność w odlewni. Zabrał nas do domku rybackiego, wyposażył w wędki oraz przynętę i zaczął uczyć mnie i Danny'ego łowić ryby. Oczywiście Chris był już wtedy wprawnym wędkarzem, bowiem Huff od lat zabierał go na ryby. Danny zaczął narzekać, że nie chce tego robić. Nie podobało mu się nakładanie przynęty na haczyk, ponieważ nie chciał skrzywdzić robaka. Powiedział, że ma nadzieję, iż nie złowi ryby, bo wtedy ona by umarła. Po odejściu matki Danny był przejęty ideą śmierci. Tydzień wcześniej płakał całymi godzinami nad martwym świerszczem, którego znalazł na werandzie. Zamiast jednak pocieszyć dzieciaka, spróbować jakoś mu to wszystko wytłumaczyć albo po prostu dać mu spokój, bo w końcu, co za różnica, czy złapałby rybę tego dnia, czy nie, Huff potwornie się wściekł. Powiedział Danny'emu, że nie pójdzie do domu, dopóki czegoś nie złowi. Kazał mu tkwić w tym śmierdzącym żółtym mule przez całe popołudnie, nie szczędząc ojcowskiej pogardy i drwiny ze strony Chrisa. Mój starszy brat miał pod tym względem wolną rękę, był wręcz zachęcany do upokarzania Danny'ego. Zanim dziecku udało się złapać rybę, słońce już dawno zapadło za horyzont. Zdejmując ją z haczyka, Danny płakał przez cały czas, ale wreszcie mu się udało - skończyła Sayre miękko. - Zrobił to, a potem, w jedynym akcie buntu, jaki kiedykolwiek u niego widziałam, wrzucił nieszczęsną rybę z powrotem do wody i przysiągł, że nigdy więcej nie będzie wędkował. Beck zaparkował tuż przed recepcją hotelu. Gdy Sayre kończyła opowieść, usiadł twarzą do niej, kładąc ramię na oparciu jej fotela. Kilka milimetrów dalej i palce dotknęłyby jej ramienia. Wyraźnie widział, kiedy pogrążona we wspomnieniach Sayre zorientowała się, że przez cały ten czas była w centrum jego uwagi, wyprostowała się bowiem i odchrząknęła. - Danny nienawidził tego miejsca. Wiązały się z nim zbyt bolesne wspomnienia. Dlaczego więc zdecydował się pójść tam owego niedzielnego popołudnia? - Może właśnie dlatego, Sayre. Jeśli był wystarczająco przygnębiony, żeby popełnić samobójstwo, w masochistycznym odruchu wybrał miejsce związane z najboleśniejszymi wspomnieniami? - Jeżeli to było samobójstwo. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Dlaczego szeryf przesłuchiwał Chrisa? - Nie przesłuchiwał. Chris musiał tylko... - Tak, tak, wiem. Musiał tylko odpowiedzieć na kilka pytań, które jednak okazały się na tyle poważne, żeby przyprawić Huffa o atak serca. Beck odwrócił głowę i spojrzał na czerwoną neonową strzałkę wskazującą drzwi do recepcji. Przez dużą szybę widział właściciela, siedzącego w fotelu, obracającego w ustach wykałaczkę i oglądającego telewizję. Nie wykazał najmniejszego zainteresowania potencjalnymi klientami. Najwyraźniej nie było to takie znów niezwykłe, że mężczyzna i kobieta spędzali jakiś czas w wozie przed hotelem, dyskutując o tym, czy wynająć tu pokój. - Znaleźli w domku coś, co czyni Chrisa podejrzanym. Powiedział, że nie odwiedzał tego miejsca od tamtej nocy, gdy Frito pogonił rysia - powiedział, znów patrząc na nią. - Myślę, że twój brat mówi prawdę. - Co tam znaleźli? - Pudełko zapałek z klubu w Breaux Bridge. - To wszystko? Niezbyt solidny dowód rzeczowy. To pudełko mógł zostawić tam ktokolwiek, o każdej porze. - Normalnie bym się zgodził. Sęk w tym, że to nowy klub. Jego otwarcie nastąpiło dopiero w sobotę, w noc przed śmiercią Danny'ego. Wcześniej nikt nie mógł wejść w posiadanie firmowych zapałek - wyjaśnił Beck. - Chris przyznał się, że był w klubie tej nocy i wrócił do domu późno. Powiedział też, że palił podczas imprezy, miał więc powód, by zatrzymać pudełko zapałek. - Nie przypuszczam, aby Danny również odwiedził to miejsce. Beck potrząsnął głową. - Nie to miejsce, a już na pewno nie ostatnio. Poza tym nie palił, więc to mało prawdopodobne, że zgubiłby potem zapałki. Bo skąd miałby je wytrzasnąć między sobotnim wieczorem a niedzielnym popołudniem, skoro rano poszedł do kościoła? - Tak więc detektyw Scott chciał się dowiedzieć, jakim sposobem pudełko zapałek, którego nie można było dostać przed sobotnią nocą, w niedzielę po południu znalazło się w domku rybackim. Chris był w klubie nocnym, co uczyniło z niego najbardziej oczywistego podejrzanego. - To teoria Scotta. - Kto inny mógłby to zrobić? - Nie wiem, Sayre, ale jeżeli to wszystko, co Scott ma na Chrisa, sąd nie zechce o tym słyszeć, nawet jeżeli prokurator by się palił do postawienia twojego brata w stan oskarżenia. Sayre zdawała się nieco zaskoczona tym sądowym żargonem. - Naprawdę sądzisz, że dojdzie aż do tego? - Nie. Bo co z motywem Chrisa? Było to pytanie retoryczne, ale Sayre źle odebrała jego intencje. - Nie sądzę, by Chris potrzebował motywu do robienia tego, co chce. Beck nie mógł się z nią kłócić w tej sprawie, gdyż wiedział, że to prawda. Po chwili milczenia Sayre powiedziała: - Postanowiłam zostać w Destiny, dopóki sprawa się nie rozwiąże. - Co z twoją firmą? - Dziś rozmawiałam z moją asystentką. Nie mam w tym tygodniu żadnych pilnych zleceń, a wszystkie spotkania z klientami można przełożyć na później. Poza tym, ta sprawa jest ważniejsza. Nie kontaktowałam się z Dannym od ponad dziesięciu lat - jej głos zadrżał, niemal się załamując. Beck odniósł wrażenie, że było jeszcze coś ważnego, co wpłynęło na tę decyzję. Nie podzieliła się z nim jednak swoją tajemnicą. - Nie mogę pozwolić, aby jego śmierć pozostała nierozwiązaną zagadką -podjęła. - Bez względu na to, czy sam odebrał sobie życie, czy też nie, muszę wiedzieć, co się stało, choćby dla własnego spokoju. Poza tym jestem to winna naszej matce. Danny był jej ulubieńcem. Jeśli zostawię tę sprawę w rękach Huffa i Chrisa, śmierć mojego młodszego brata pójdzie w niepamięć. Nie potrafiłabym przejść nad tym do porządku dziennego, jakby było to kolejne nieistotne zdarzenie w moim życiu. To złamałoby mamie serce. Przynajmniej tyle mogę dla niej zrobić. I dla Danny'ego. - Sięgnęła w kierunku klamki. - Sayre? - Beck dotknął jej ramienia. Spojrzała na niego, ale nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Powód pozostania jej w mieście był całkowicie bezinteresowny. Jakie mógłby znaleźć kontrargumenty? Najlepiej dla niej byłoby, gdyby wyjechała, ale Beck nie potrafił znaleźć w sobie wystarczająco dużo chęci, aby ją do tego nakłonić. Chwila milczenia się przedłużała. Wreszcie Sayre powiedziała: - Nie musisz mnie odprowadzać. Dziękuję za kolację i dobranoc. Beck pozwolił jej wysiąść z samochodu i wyciągnąć torbę podróżną zza siedzenia. Zatrzaskując drzwi, nie spojrzała na niego ani razu. Usłyszał brzęknięcie dzwoneczka zawieszonego nad drzwiami recepcji, gdy weszła do środka. Przyglądał się jej przez szybę. W myślach nakazał sobie natychmiast odjechać, skończyć z tym wszystkim. Sięgnął w stronę stacyjki. Im mniej będzie miał do czynienia z Sayre Lynch, tym lepiej dla wszystkich, zwłaszcza dla niego. I tak przecież go nie lubiła. Po co się za nią włóczy? - Do diabła! Gdy Sayre wyszła z biura, dzierżąc w ręku klucz do pokoju, Beck czekał na nią pod drzwiami. Sięgając po jej torbę, spytał: - Piętro czy parter? - Nie musisz mnie odprowadzać. - Huff nigdy by mi nie darował, gdyby przytrafiło ci się coś złego. - Co takiego mogłoby mi się przydarzyć? Wyjął torbę z jej dłoni. - Nie ma o czym mówić, Sayre. Z rezygnacją wskazała na długi, klimatyzowany korytarz. - Ostatni pokój - powiedziała i roześmiała się gorzko. - Huff. Kogo próbujesz oszukać, że on troszczy się o moje zdrowie? - Rozumiem, że dziś w szpitalu nie doszło do pojednania? - Znów zabawił się moim kosztem. Kolejna z jego brudnych, chorych gierek. - Myślał, że umiera. Może się mylisz. - Nie. - Żadnych wątpliwości? - Absolutnie żadnych. - Rozumiem, że kiedy przerwał twój romans z Clarkiem Dalym... - Co takiego? - Sayre zatrzymała się gwałtownie i chwyciła Becka za ramię. - Co ty o tym wiesz? - Tylko to, co powiedział mi Chris. - Chris opowiedział ci o mnie i Clarku? Kiedy? - Podczas twojej wizyty na oddziale. - Dlaczego? Jej palce zaciskały się kurczowo na jego łokciu, chociaż Beck przypuszczał, że wcale nie była tego świadoma. Oczy Sayre płonęły wściekłością. - Spytałem Chrisa, dlaczego między tobą a Huffem panuje taka niezgoda - odparł spokojnie licząc na to, że nieco rozładuje sytuację. - Cóż, mam nadzieję, że spodobała ci się jego opowieść. Puściła jego ramię i ruszyła dalej korytarzem. Gdy doszła do ostatnich z rzędu identycznych drzwi, wsunęła klucz w zamek z taką furią, że Beck się zdziwił, iż go nie złamała. Wyszarpnęła mu torbę i wrzuciła ją do pokoju. - Nie wspomniałbym o tym, gdybym wiedział, że tak cię to zdenerwuje. - Denerwuje mnie to, że ty i Chris plotkujecie jak dwie stare baby na temat mojego prywatnego życia. Nie miał żadnego powodu, by rozmawiać o tym z tobą ani z kimkolwiek innym. Nie znaleźliście lepszego tematu? - Nie plotkowaliśmy. Poza tym, to już stare dzieje... - spojrzał na nią pytająco, mrużąc oczy - prawda? - Co cię to obchodzi? - Obchodzi mnie to tak samo, jak twoje dwa małżeństwa. - O tym też rozmawialiście? - Są częścią historii waszej rodziny. - Do której ty nie należysz. - Zgadza się. Jestem jedynie obserwatorem. Po prostu byłem ciekaw. - Czego? - Dwóch mężów w ciągu trzech lat. Pierwszego wybrał Huff, co wyjaśniałoby, dlaczego małżeństwo nie przetrwało zbyt długo. Co spowodowało rozpad drugiego? Sayre stała zesztywniała, nie odpowiadając. - Brak wspólnej płaszczyzny porozumienia? Nieodwzajemnione uczucia? Pamięć o Dalym? Założę się, że nadal coś do niego czułaś. Rozumiem, że wasz związek był bardzo poważny. - Niczego nie rozumiesz. - A zatem wyjaśnij mi to, Sayre. Wytłumacz, żebym zrozumiał. Zawrzała gniewem. - Może myślałaś, że jeśli nie wolno ci być z mężczyzną, którego kochasz, to chciałaś chociaż mieć coś z życia. - Tak - syknęła. - To właśnie zrobiłam. Chcesz spróbować, jak to jest? Wyciągnęła rękę, objęła go za szyję, przyciągnęła twarz Becka do swojej i wycisnęła na jego ustach twardy, gniewny, buntowniczy pocałunek. Puściła go tak gwałtownie, że głowa odskoczyła mu do tyłu. Odwracając się, weszła do pokoju i już miała zatrzasnąć drzwi, gdy Beck ją przytrzymał. - Chcę więcej. Obejmując ją w talii, przyciągnął do siebie brutalnie i wepchnął do pokoju. Kopniakiem zatrzasnął drzwi, jednocześnie całując ją namiętnie. Rozchylił jej wargi i wepchnął pomiędzy nie język. Sayre próbowała odwrócić głowę, lecz Beck chwycił jej twarz w dłoń i przytrzymał, całując głęboko. Nagle objęła jego głowę, palcami wczepiając się we włosy. Nie próbowała go jednak odepchnąć, ale przyciągnęła do siebie, oddając pocałunek gorąco, mocno, wydając z siebie ciche, wibrujące dźwięki, które doprowadzały go do szaleństwa. Natychmiast zmniejszył gwałtowność pocałunku. Przestał więzić jej twarz w uścisku dłoni i zaczął gładzić ją po twarzy. Ich języki nadal wykonywały swój taniec, teraz nabrzmiały seksualnością, nie gniewem. Beck przesunął się tak, że Sayre oparła się plecami o drzwi. Przywarł do niej, przyciskając swoje podbrzusze do jej bioder i pragnąc nade wszystko, aby dzielące ich ubrania nagle zniknęły. Zaczerpnął powietrza. - Wiedziałem, że tego chcesz - wymruczał z ustami tuż przy jej wargach. Sayre zaprzeczyła gwałtownie, potrząsając głową, oddychała szybko, ale jednocześnie odchyliła głowę, pozwalając jego wargom ześlizgnąć się po szyi. Jej skóra była pokryta warstewką słonego potu. Rozpiął bluzkę i zaczął całować jej piersi, krągłe w nisko wyciętym staniku. Gdy pocałował przez jedwab jej pobudzony sutek, jęknęła: - Nie, nie. Jednak nie przestał, a Sayre nie próbowała go powstrzymać. Całując ją w usta, chwycił dłońmi biodra i przyciągnął ją do siebie. - O Boże - jęknęła i odwróciła się twarzą do drzwi. Niepowstrzymywany, podniósł jej ramiona nad głowę, opierając je o drewniane drzwi. Pieścił jej szyję wargami, gdy tymczasem dłonie ześlizgnęły się po wnętrzu ramion w dół i do przodu. Chwycił piersi, ścisnął, pogładził, a potem zjechał na brzuch, biodra, uda, aż do kolan. W drodze powrotnej jedną rękę wsunął pod spódnicę. Materiał zbierał się wokół jego nadgarstka, gdy dłoń wędrowała wyżej i wyżej po najdłuższym, najgładszym udzie, jakie mężczyzna mógłby sobie wymarzyć. Jej stringi były uszyte z mikroskopijnego kawałka jedwabiu. Zaczął ją pieścić przez materiał, a potem wsunął rękę pod spód, gdzie przywitał go gąszcz delikatnych włosów i miękkie ciało. Palcami odnalazł jej źródło, gotowe na jego przyjęcie. Podniecony, wdzięczny i zaskoczony, wyszeptał jej imię. Naparł lekko dłonią na jej gorący punkt. Sayre zareagowała, drgnąwszy z miękkim westchnięciem. Odruchowo poruszyła biodrami w przód i w tył i gdy to zrobiła, Beck jęknął z niewyobrażalnej rozkoszy. Stał tak, wpasowany pomiędzy jej pośladki, a Sayre poruszała się w szalonym rytmie. Gdy osiągnęła orgazm, naparł na nią jeszcze mocniej, przyciskając do drzwi. Oparła czoło o chłodne drewno, oddychając szybko, wreszcie nawet najmniejsze drżenie rozkoszy zniknęło, a wraz z nimi napięcie. Uspokoiła się. Beck wyciągnął dłoń spod sukienki i wygładził ją. Oparł dłonie na talii Sayre, gładząc lekko od czasu do czasu, jakby dając do zrozumienia, że potrafi być cierpliwy. Minęła dobra minuta, zanim wreszcie odwróciła się do niego. Włosy, skręcone od wilgoci, okalały twarz, tworząc idealną ramę dla oczu w kolorze najsilniejszej whisky, jaką mógłby się upić mężczyzna, i ust, których nie miał dosyć. Nad górną wargą perliły się krople poru. Uśmiechając się, otarł tę wilgoć kciukiem, - No, musiałaś się naprawdę wysilić - powiedział. - Jeżeli jeszcze raz mnie dotkniesz, zabiję cię. Cofnął się zdumiony. - Słucham? - Chyba wyraziłam się jasno. Zrozumiał teraz, że ogień w jej oczach nie był wyrazem podniecenia, lecz gniewu, niemal pierwotnego w swej intensywności. Gdyby zignorował ostrzeżenie i dotknął jej, mogłaby mu skoczyć do gardła. - Mówię poważnie - ostrzegła. - Nie dotykaj mnie. Rozgniewany jej tonem, rzucił: - Minutę temu nie miałaś nic przeciwko mojemu dotykowi. Chcesz, żebym przypomniał ci szczegóły? - Wyjdź stąd. Machnięciem ręki kazał jej się odsunąć od drzwi, z trudem powstrzymując się od fizycznego z nią kontaktu. Otworzył brutalnie drzwi, zrobił krok i znowu na nią spojrzał. - Na kogo jesteś zła, Sayre? Na mnie czy na siebie? - Wynoś się. - Wiedziałaś, że to się stanie. - Idź. - Od pierwszego spotkania oboje wiedzieliśmy, że to nieuniknione. Potrząsnęła wściekle głową. - Chciałaś, żeby to się stało i podobało ci się. - Nieprawda! - Nie? Wyciągnął rękę i przesunął kciukiem po jej dolnej wardze. Pokazał jej kropelkę krwi, startą z miejsca, w którym ją przygryzła. Pochyliwszy się blisko niej, zostawił ją z jednym wyszeptanym do ucha słowem. Leżąc na wznak w szpitalnym łóżku, z zamkniętymi oczami, Huff usłyszał, że ktoś wchodzi na oddział intensywnej terapii. - Kto to? - Twój utalentowany lekarz. - Dużo czasu potrzebowałeś, żeby pojawić się tutaj - warknął Huff. - Nie jesteś moim jedynym pacjentem - odparł Tom Caroe. - W ogóle nie jestem twoim pacjentem. - Huff opuścił nagie stopy po jednej stronie łóżka i usiadł prosto. Przeklinając, wyciągnął rurkę z nozdrzy. - Nie cierpię być przywiązanym do tego gówna. - Ciesz się, że cię nie zaintubowaliśmy - roześmiał się doktor. - Nie ma mowy, żebym na to pozwolił. Masz dla mnie coś do jedzenia? Tom Caroe sięgnął do kieszeni powyciąganych spodni i wyciągnął zawiniętą w papier kanapkę. - Masło orzechowe i dżem winogronowy, własnej roboty. - Co? Powiedziałeś, że przyniesiesz mi obiad. - Huff, ludzie, którzy dostają ataku serca o drugiej po południu, zazwyczaj nie mogą liczyć na pulpety z ziemniakami i sosem mięsnym, zwłaszcza o wpół do jedenastej w nocy. Huff wyrwał mu kanapkę, odwinął ją i pochłonął trzema kęsami. - Przynieś mi colę - rzucił z pełnymi ustami. - Nie. Kofeina. - Jedna z pielęgniarek, ta naprawdę brzydka, zabrała mi papierosy. - Nawet Huff Hoyle nie może palić na oddziale intensywnej terapii. - Władowałem w ten szpital kupę forsy, a teraz nie mogę sobie nawet zapalić? - Wszędzie dookoła są butle z tlenem - odparł doktor, wskazując na pokój. - Pójdę na dół. - Musiałbym cię odłączyć od maszyn kontrolnych, a wtedy wszyscy przybiegliby tu w te pędy, wioząc na wózku zieloną skrzynkę. - Caroe zerknął na Huffa sprytnie. - A do tego nie możemy dopuścić, prawda? Huff obdarzył go złym spojrzeniem. - Bawi cię to, prawda? - To był twój pomysł, Huff. Jeśli musisz się teraz obywać bez jedzenia i papierosów, miej pretensje do siebie. Jak długo zamierzasz to ciągnąć? Pielęgniarki już zaczynają zachodzić w głowę, dlaczego pacjent po zawale ma w sobie tyle energii? Nie mogę mydlić im oczu w nieskończoność. - Kiedy mogłoby mi się poprawić? Cudowne ozdrowienie? - Za dzień lub dwa. Jutro możemy przeprowadzić kilka badań... Huff popukał go w klatkę piersiową. - Lepiej, żeby nie było to nic inwazyjnego ani bolesnego. - Mógłbym powiedzieć twojej rodzinie, że atak spowodował martwicę na minimalnym obszarze, na razie to nic poważnego, jedynie ostrzeżenie, ale musisz zmienić dietę, rzucić palenie, uprawiać sporty i tak dalej. - Jeżeli wspomnisz coś o diecie, Selma zacznie mnie karmić jakimiś świństwami. - To cena, którą musisz zapłacić za udawanie zawału. - Jakie jest inne wyjście? - Mogę się upokorzyć i przyznać, że to nie atak serca, ale bardzo ostry przypadek niestrawności i zgagi, który cię przestraszył i zmylił nas wszystkich. Huff milczał przez chwilę. - Łatwo byłoby uwierzyć, że taki konował jak ty mógł postawić mylną diagnozę, ale zostańmy przy łagodnym ataku serca. Zostanę w szpitalu jeszcze jeden dzień, tak dla picu. - To najgorszy z twoich wszystkich kawałów. Dlaczego to robisz? - Co cię to obchodzi? Płacę ci za to. - Gotówką, pamiętasz? - Czy kiedykolwiek zapomniałem? Caroe zaśmiał się nerwowo. Huff znowu przypomniał mu, gdzie jest jego miejsce. - Nie próbuję się wtrącać w twoje sprawy. Po prostu się zastanawiałem. - Mam powody ku temu, żeby wyglądać na schorowanego, a co do moich spraw, to masz rację, że się nie wtrącasz, bo to nie twój cholerny interes. Tom Caroe był najbardziej pozbawionym skrupułów człowiekiem, jakiego Huff znał, a to nie było bez znaczenia. Huff zdobył swoją pozycję i respekt, rozdając hojne łapówki i nie udzielając zbyt wielu informacji. Nie zamierzał teraz dyskutować z Tomem Caroe o przyczynach, dla których wymyślił tę zagmatwaną szaradę. - Jeżeli nie masz dla mnie nic więcej do jedzenia, możesz się wynosić - rzekł. - I postaraj się nie zabić żadnego ze swoich pacjentów przed skończeniem nocnej zmiany. - Do zobaczenia rano. - Pamiętaj, nic inwazyjnego. Żadnych rurek w tylku ani sond dożylnych. Tylko prześwietlenie i tym podobne rzeczy. Podchodząc do drzwi, Caroe dotknął nosa. - Nie zapomnij o tlenie - powiedział. Huff nasunął rurkę pod nos i położył się, wspierając głowę na poduszce. Roześmiał się niskim, chrapliwym głosem, a potem zaraz rozkaszlał na użytek pielęgniarki, która mogła być w pobliżu. Podstęp udał mu się wyśmienicie. Nie mógłby tego dokonać bez pomocy Toma Caroe, ale kosztowało go to tylko jeden telefon. Od kiedy dowiedział się o śmierci Danny'ego, dręczyło go kilka spraw. Krążyły nad jego głową niczym sępy i jak do tej pory, mimo usilnych starań, nie potrafił się ich pozbyć. Od czasu do czasu któraś przestawała mu dokuczać, usuwała się w podświadomość, za to wypływała inna, aby go dręczyć. Przede wszystkim stracił syna. Tragiczne. Smutne. Potworne. Niemniej, Danny odszedł z tego świata i nic nie można już było z tym zrobić. Tęsknił za synem, ale nie chciał bez sensu zadręczać się czymś, czego nie mógł zmienić. Kolejna rzecz to Chris. Leżało mu na wątrobie nieudane małżeństwo syna. Co robił Chris, gdy jego żona gziła się w Meksyku z basenowymi i podwiązywała sobie jajowody? Obracał Lilę Robson i jej podobne dziwki. Huffa nic nie obchodziło małżeństwo Chrisa. Od początku nie dawał mu zbyt wielkiej szansy przetrwania. Mimo to chciał przed rozpadem związku doczekać się wnuka. Kołyska na strychu wciąż była pusta i to go nieustannie irytowało. Jednak to powrót Sayre go zaalarmował. Zorientował się wtedy, jak bardzo stracił kontrolę nad życiem swoich bliskich. Kiedyś to on rozstrzygał o wszystkim. Nikt nie robił nic bez jego pozwolenia. W każdej sytuacji to on decydował, jaką należy podjąć decyzję. Rządził silną i bezwzględną ręką. Gdzieś po drodze jednak pozwolił sprawom wymknąć się spod kontroli, jeśli zaś chodziło o Sayre, zupełnie stracił jakikolwiek wpływ na nią. Najwyższy czas przywrócić stary porządek rzeczy. Zanim jednak miało się to stać, musiał przyciągnąć jej uwagę, i to na dłużej niż chwilę. Stąd ten udawany atak serca. Tak jak przewidywał, zatrzymało ją to w mieście. Leżąc teraz na uśpionym oddziale szpitalnym, roześmiał się znowu, myśląc o planach, jakie miał wobec panny Sayre Lynch Hoyle. Na szczęście, jak na razie, wszystko szło zgodnie z jego założeniami. 15 Kiedy Beck dotarł do domu, Frito przywitał go podskokami, po czym rzucił wilgotną piłkę tenisową u jego stóp. - Przykro mi, stary, ale nie jestem dziś w nastroju do zabawy. Rzeczywiście, nie potrzebował tej nocy psa, ale worka treningowego, na którym mógłby się wyżywać przez kilka godzin, jak Rocky. Może wtedy, i tylko wtedy, zdołałaby się pozbyć choć odrobiny frustracji. Frito jednak nalegał i wreszcie Beck się zreflektował, że to niesprawiedliwe, aby zły humor odbijać na psie. - W porządku, ale tylko parę razy. Po pięćdziesiątym rzucie poczuł, że jest wyczerpany. - Poddaję się, Frito. Poza tym już dawno minął czas kolacji. Na wzmiankę o jedzeniu Frito wbiegł po schodkach na ganek, wyprzedzając pana. Otworzył uchylone drzwi nosem i wbiegł do środka. Gdy Beck dotarł do kuchni, pies siedział już przed lodówką i zamiatał ogonem podłogę, wywiesiwszy jęzor w oczekiwaniu. Ale Beck podszedł do spiżarki i otworzył pojemnik z suchą karmą. Frito zaskamlał. W niedziele i środy zazwyczaj dostawał jajecznicę. Spojrzał na Becka, jakby chciał powiedzieć: „Zapomniałeś, jaki dzisiaj dzień?". - Nie dzisiaj. Musisz się zadowolić chrupkami. Wynagrodzę ci to jutro. - Wrzucił sporą porcję suchej karmy do wielkiej miski, stojącej na podłodze. Frito podszedł do niej powoli, powąchał niechętnie, a potem spojrzał na Becka błagalnie i zapiszczał cicho. - Skończyły się jajka, rozumiesz? Masz tu kosztowne, odżywcze, wzbogacane witaminami jedzenie, której pozazdrościłyby ci wszystkie głodne psy w Chinach. Jedz i nie narzekaj. Frito doszedł wreszcie do wniosku, że niczego lepszego nie wyprosi, zanurzył więc pysk w misce i zaczął chrupać. Gdy jednak Beck otworzył lodówkę, żeby wyciągnąć dla siebie piwo, Frito zajrzał do niej i na widok jajek równiutko ułożonych na tacce na drzwiach spojrzał na pana z wyrzutem. - Jesteś zbyt mądry i nie wychodzi ci to na zdrowie. Beck miał podobny problem. Czasem jego inteligencja zupełnie mu nie popłacała. Z gniewnej reakcji Sayre na wzmiankę o Clarku Dalym wywnioskował, że jeszcze nie pogodziła się z rozstaniem z byłym chłopakiem. A przynajmniej nie do końca. Była to bardzo niewygodna myśl, a jednocześnie nieco zaskakująca. Daly stoczył się na samo dno, był alkoholikiem, przynosił ogromne rozczarowanie wszystkim, którzy znali go za czasów jego świetności. Dlaczego kobieta sukcesu, taka jak Sayre, wciąż jeszcze żywiła do niego jakieś uczucia? Ta myśl doprowadzała go do szaleństwa... jak niemal wszystko, co dotyczyło Sayre. Frito opróżnił miskę z wodą głośnym mlaśnięciem. - Skończyłeś? Idź załatwić swoje sprawy, zanim zamknę drzwi na noc. Frito wypadł na dwór. Parterowy dom miał dwa pokoje. Do większego z nich, który Beck urządził jako sypialnię, przylegała łazienka. Drugi to pokój gościnny ale ponieważ Beck nieczęsto przyjmował u siebie ludzi spoza miasta, zaglądał tam jedynie od czasu do czasu, głównie po to, by wyciągnąć coś z szafy, w której przechowywał rzadko używane przedmioty i ubrania na inny sezon. Nie była to luksusowa rezydencja, po prostu wygodne miejsce zamieszkania. Beck lubił przyjazne pęknięcia w drewnianych belkach podłogowych, rozmieszczenie pokoi sprawiające wrażenie otwartej przestrzeni oraz duże okna. Nie miał smykałki do ogrodnictwa, więc zatrudniał specjalistów, by dbali o trawnik i nie pozwolili, by zamienił się w mokradło. Dwa razy w tygodniu przychodziła sprzątaczka, odkurzała, robiła pranie i wypełniała półki kuchenne niezbędnymi artykułami, zamrażarkę zaś zapiekankami domowej roboty. Beck prowadził typowe kawalerskie życie. Rozebrał się i wszedł pod prysznic. Oparł dłonie o kafelki nad kranem, pochylił głowę i wsadził ją pod ostry strumień wody. - Nie powinienem jej dotykać. Kiedy Sayre chwyciła go za szyję i pocałowała buntowniczo, powinien pozwolić jej na to drobne zwycięstwo i odejść. Tylko że nie mógł. Nie potrafił jej zostawić. To, co zdarzyło się potem... Nie myśl o tym, co zdarzyło się potem. Ale nie potrafił się powstrzymać od rozpamiętywania, co między nimi zaszło. Na długo po tym, jak skończyła się ciepła woda, stał zlewany zimnymi strugami z prysznica, przeżywając tę scenę raz po raz, nie omijając nawet najmniejszego erotycznego szczegółu. Gdy wreszcie wyszedł z łazienki, Frito leżał już na swoim posłaniu u stóp łóżka. - Załatwiłeś, co trzeba? W odpowiedzi pies ziewnął i ułożył głowę na przednich łapach. - Biorę to za odpowiedź twierdzącą. Beck zaryglował drzwi i wskoczył do łóżka. Był zmęczony, ale nie śpiący. W ciemności kłopoty zwaliły się na niego niczym banda szyderczych klaunów. Chris i śledztwo w sprawie śmierci Danny'ego. Huff i to, jak jego atak serca odbije się na interesach Hoyle Enterprises. Charles Nielson i to, co trzeba było zrobić, żeby załatwić jego sprawę. Sayre. Sayre i jeszcze raz Sayre. Spotkał ją zaledwie wczoraj, a już spowodowała w jego życiu więcej zawirowań niż jakakolwiek inna kobieta. Była dla niego niebezpieczna z rozlicznych powodów. Zaangażowanie się w związek z nią zagroziłoby wszystkiemu, co budował od lat, naraziło na szwank całą pracę i czas, jaki zainwestował w Hoyle'ów. Sayre nie mogłaby jednak tego zmienić bez jego przyzwolenia, a nawet współpracy. Aby mogła podkopać wypracowaną przez niego pozycję, zrujnować przyszłość, musiałby sam najpierw dać jej ku temu możliwość, a potem świadomie pomóc. Dlatego rozwiązanie było proste: trzymać się od Sayre z daleka. Jego pragnienie było jednak o niebo silniejsze niż wola wytrwania w postanowieniu. Teraz, gdy odczuł jej temperament, jak mógłby o niej zapomnieć? Zasypiał z myślą: Nigdy nie powinienem jej dotykać. Z tym samym spostrzeżeniem obudził się godzinę później, na dźwięk telefonu komórkowego. Wspomniawszy na niedawny atak serca Huffa, obrócił się na drugi bok i chwycił komórkę leżącą na szafce nocnej. - Słucham? - Pan Merchant? - Tak. Kto mówi? - Fred Decluette. Był to jeden z brygadzistów w odlewni. Beck usiadł gwałtownie na łóżku. Musiało stać się coś złego. Po raz drugi w ciągu niespełna dwudziestu czterech godzin Beck przybył pospiesznie do szpitala miejskiego i wbiegł na izbę przyjęć. Czekał tam już na niego Fred Decluette, pracownik Hoyle Enterprises od trzydziestu kilku lat. Był zbudowany niczym hydrant i odznaczał się podobną wytrzymałością. Dziś wieczór wyglądał jednak na zdenerwowanego i schorowanego. W palcach z przerażającą siłą miętosił czapkę. Jego ubranie od stóp do głów ubrudzone było krwią. - Dziękuję, że pan przyjechał, panie Merchant. Za nic w świecie nie fatygowałbym pana w środku nocy, ale nie wiedziałem, do kogo jeszcze mógłbym zadzwonić. Pomyślałem, że powinien dowiedzieć się o tym ktoś z dyrekcji, a nie mogłem złapać pod telefonem awaryjnym pana Hoyle'a, to znaczy pana Chrisa. Z kolei pan Huff leży w szpitalu...