Chociaż Santos nigdy nie uważał się za szczególnie uduchowionego, nie przestawał się modlić do Boga, by zachował Lily przy życiu. Jego modlitwy zostały wysłuchane, chociaż lekarz nie czynił zrazu wielkich nadziei. Lily była starym człowiekiem, miała słaby organizm, a zawał wyglądał na ciężki. Istniało duże prawdopodobieństwo, że po pierwszym przyjdzie następny. A jednak żyła. Santos był tak wdzięczny Bogu, że zbierało mu się na płacz. Lily, uwolniona wreszcie od bólu, odpoczywała i na razie nie musiał bać się ojej życie. Lekarz powiedział, że będzie spała około dwunastu godzin; radził Santosowi, żeby i on poszedł do domu i zdrzemnął się trochę, zwłaszcza że najbliższe dni, jeśli chciałby odwiedzać Lily, miały być dla niego bardzo męczące. Pocałował więc staruszkę w czoło, szepnął, że niedługo wróci, po czym z najbliższego automatu zadzwonił do pracy, potem do Liz, wreszcie do Hope. - Słucham, z czym pan dzwoni, detektywie Santos? Wzdrygnął się na dźwięk suchego, odpychającego głosu, tyle w nim było wyniosłości, pogardy, lekceważenia. - Mam dla pani złą wiadomość. - A cóż by to mogło być? Kolejne morderstwo w hotelu? - Chodzi o pani matkę - powiedział spokojnie, acz nie bez wyraźnej niechęci, której nie próbował nawet ukrywać. - Miała... - Pan wybaczy - przerwała mu natychmiast. - Ktoś musiał wprowadzić pana w błąd. Ja nie mam matki. Umarła przed wielu laty, za granicą. Nie odłożył słuchawki. Przemógł się ze względu na Lily, na obietnicę, którą jej złożył. - Proszę sobie darować te bajeczki, pani St. Germaine. Wiem, kim pani jest. Osobiście uważam, że nie jest pani godna lizać butów Lily, ale obiecałem jej, więc dzwonię. Hope zaczęła się śmiać. - Tak pan uważa? Proszę, proszę, niech pan mówi dalej. - Lily miała zawał... stan jest ciężki. - Z trudem wypowiadał kolejne słowa. - Istnieje duże prawdopodobieństwo, że... nie przeżyje. Hope przez chwilę milczała, wreszcie zapytała zniecierpliwionym tonem: - W jakiej mierze ma mnie to dotyczyć? - Słyszała pani, co powiedziałem? Pani matka umiera. - Owszem, słyszałam, ale ciągle nie rozumiem, dlaczego pan do mnie dzwoni. W głosie Hope nie było śladu żalu, smutku, współczucia. Najwyraźniej bawiła się sytuacją, jakby zależało jej tylko na tym, żeby zakpić sobie z Santosa. Opanował się całym wysiłkiem woli. Dla Lily... musisz to zrobić dla Lily, powtarzał sobie, zaciskając zęby. Dla Lily gotów był choćby i błagać. http://www.tworzywa-sztuczne.net.pl - Dlaczego nie ma tu portretu mojej matki? - zapytała. - Bo opuściła rodzinę. Myślałem, że uciekłaś do Hampshire. - Ty wypędziłeś ją z rodziny. - I dlatego zachowujesz się wobec mnie w taki sposób? Twoja matka nauczyła cię mnie nienawidzić? Odwróciła się powoli. - Tak sądzisz? Monmouth przewrócił oczami. - Jestem zajętym człowiekiem. Najlepiej od razu przejdź do rzeczy. Nie mam czasu udzielać długich wyjaśnień byle krewnym. Jego słowa stanowiły dobitną odpowiedź na jedno z pytań. Lucien w niczym nie przypominał jej wuja. Była winna hrabiemu kolejne przeprosiny. - Nie chcę żadnych wyjaśnień - rzuciła przez zęby. - Chcę przeprosin.
córką jakiegoś markiza! - Tak? - Tak! Zostawia moją biedną Rose, a sam spędza czas z obcymi osobami! Jestem wstrząśnięta. Wstrząśnięta i zaniepokojona. - Cóż, z pewnością... - Nie! Niech pani nie próbuje mnie pocieszać! Rose, musisz bardziej się starać, jeśli Sprawdź Sprzedawca z godnością odszukał swój bloczek i wygła- dził uniform. — Nie, proszę szanownego pana — oświadczył z prze- konaniem — nasze modele są przystosowane do tego, by przetrwać wszystko. Niedawno widziałem siedmioletniego robota Allied, stary Model 3-S. Trochę pogięty, nadal jed- nak pełen werwy i animuszu. Chciałbym zobaczyć w akcji jeden z tych tanich robotów, jakie wypuszcza Protecto- -Corp. Niech no by tylko spróbował zmierzyć się z t y m tuta j. Z trudem panując nad sobą, Tom zadał kolejne pytanie: — Ale dlaczego? Po co to wszystko? Jaki przyświeca wam cel? Chodzi o rywalizację między robotami?