Mały Książę posłuchał Róży. Pochylił się i poczuł nieznany dotąd, intensywny zapach... Kiedy otworzył oczy, znajdował się wraz z Różą na planecie Szczęśliwego Imienia. Spotkali tam Smutną Dziewczynę. - Dlaczego jesteś smutna? - spytał Mały Książę. Nie odpowiedziała od razu, lecz wpatrywała się w Różę, którą Mały Książę ostrożnie trzymał w dłoniach. Dopiero po chwili Smutna dziewczyna przeniosła wzrok z Róży na Małego Księcia. - Czy ona ma już twoje imię? - Smutna Dziewczyna wskazała ręką na Różę. - Moje imię? - nie zrozumiał Mały Książę. - Tak, pytam czy nadałeś już jej jakieś imię, które specjalnie dla niej wymyśliłeś. Takie imię, które jest tylko wasze i które was ze sobą szczególnie łączy. Może mówisz czasem do niej na przykład "kwiatuszku"?... - Nie, nigdy tak jej nie nazywałem... - Mały Książę czuł się zakłopotany. - Najczęściej mówi do mnie "moja piękna" - ciepło odpowiedziała Róża za Małego Księcia. - A ja tak właśnie się czuję i bardzo lubię, kiedy tak do mnie mówi. - A więc jesteś szczęśliwa... - westchnęła Smutna Dziewczyna. - Masz już swoje imię i nie jesteś tylko zwykłą, jedną z wielu róż. Ja zaś ciągle jestem zwykłą smutną dziewczyną bez imienia. Niczyją... - Czy moglibyśmy ci jakoś pomóc? - zapytał Mały Książę także w imieniu Róży. - Raczej nie. Moglibyście jednak wysłuchać moich marzeń, o których dotąd nie miałam komu powiedzieć. Przez tę chwilę, gdy będę mówić, nie będę się czuła niczyją Smutną Dziewczyną... - Chętnie cię posłuchamy - tym razem Róża odpowiedziała w imieniu swoim i Małego Księcia. - To chodźmy najpierw nad brzeg morza. Jest tam duży kamień, na którym lubię siadać i marzyć, obserwując zachód słońca. http://www.usggenetyczne.info.pl - Sama zapłacę. Nie potrzebuję twojej łaski! Mark uśmiechnął się pobłażliwie, a ją ogarnęła furia. Proszę, książę był rozbawiony buntem ludu... - A jak ci się tutaj nie podoba, to możesz sobie iść! To już go nie bawiło. Lud mógł się buntować, ale w sen¬sownych granicach. - Bądź rozsądna. Wynajmijmy opiekunkę i zejdźmy do restauracji. - Choćbyś zaprosił mnie nie wiem dokąd, a Henry'emu przyniósł nie wiem ile prezentów, nic ci to nie da. On zostaje ze mną. - Interes kraju wymaga, żeby następca tronu powrócił - oznajmił twardo. - Interes Henry'ego wymaga, żeby chłopiec został ze mną. On nie potrzebuje tronu, tylko kontaktu z drugim człowiekiem. - Zapewnię mu wszystko, co najlepsze. Żachnęła się. - Nie możesz komuś zapłacić, żeby go kochał! Nie dys¬ponuję takimi środkami jak ty, ale... - Ale możesz - wszedł jej w słowo i zgodnie ze swoim planem podał jej czek. Tammy odruchowo rzuciła okiem i zamarła.
Mark nie mógł zasnąć. W końcu koło drugiej w nocy wstał, ubrał się i wyszedł na zewnątrz, żeby przejść się nad jeziorem. Do czasu śmierci Jeana-Paula wiódł w miarę nieskom¬plikowane życie, a przynajmniej mniej skomplikowane niż obecnie. Trzymał się z dala od zamku i obowiązujących w nim konwenansów. Sprawowanie władzy, pławienie się w luksusach i uważanie się za kogoś lepszego od zwykłych śmiertelników było mu najzupełniej obce. Jego ojciec był młodszym bratem panującego. Bracia żyli ze sobą w zgodzie - do czasu - ale ich synowie, wycho¬wani przez dwie bardzo różniące się kobiety, już nie. Matka Franza i Jeana-Paula była niewiarygodną snobką, która za swoje największe osiągnięcie życiowe uważała małżeństwo z księciem i książęcy tytuł. W przeciwieństwie do niej mat¬ka Marka była osobą życzliwą ludziom, pogodną, stroniącą od dworskiej obłudy, arogancji i egoizmu. A jednak książęca rodzina zniszczyła ją. Mark ponuro zacisnął wargi na myśl o tym, co spotkało jego matkę. Z tego właśnie powodu nie chciał mieć nic wspólnego z dwo¬rem, zamkiem, koroną i władzą. Owszem, spełni swój obo¬wiązek, ponieważ kocha swój kraj, ale nie zrobi nic więcej ponad to, co konieczne. Sceduje część uprawnień na par¬lament i rząd, a potem odda panowanie Henry'emu - ale to jeszcze odległa przyszłość. Na razie przekona Tammy, by zarządzała zamkiem, co umożliwi mu powrót do Renouys. Chciał uciec z królewskiej siedziby. I od Tammy. Jeszcze żadna kobieta nie działała na niego w ten sposób, co zdumiewało o tyle, że Tammy nie była w jego typie. To znaczy w typie, jaki dotąd preferował, a którego dosko-nały przykład stanowiła Ingrid. Sprawdź - I tak pani na nim nie zależy. Miała pani sprawować nad nim pieczę, a zostawiła go pani na pastwę losu! Gdyby nie to, że opłacałem opiekunkę, chłopiec trafiłby do domu dziec¬ka. Jest pani jeszcze gorsza niż pani siostra i matka. Takie osoby powinno się wsadzać do więzienia... - urwał nagle, ponieważ zrozumiał, że to go donikąd nie zaprowadzi. - Przepraszam, nie chciałem pani urazić - wydusił z siebie z trudem. - Potrzebny mi jest tylko pani podpis. Ja zabie¬ram Henry'ego, a pani pozbywa się kłopotu na zawsze. - Jakiego Henry'ego? Tego już było za wiele! Nawet nie pamiętała imienia chłopca? Miał ochotę udusić ją gołymi rękami. - Pani siostrzeńca. - Ja nie mam siostrzeńca. Zaskoczyła go tą odpowiedzią. - Oczywiście, że pani ma! - Oczywiste jest to, że mnie pan z kimś pomylił. Owszem, mam siostrę, ale kiedy cztery lata temu ostatni raz widziałam Larę, jechała z jakimś milionerem na Lazu¬rowe Wybrzeże i z całą pewnością nie zamierzała rodzić dzieci. Za nic nie chciałaby stracić figury. Siostrę mam, sio¬strzeńców mieć nie będę. A teraz, jeśli nie ma pan nic prze¬ciwko temu, wrócę do swojej pracy. - Sięgnęła po wiertarkę. Mark rozumiał z tego wszystkiego coraz mniej. To wy¬glądało na jakiś absurd. Ale zgadzało się imię Lary, więc nie mogło być mowy o pomyłce. Co ona powiedziała? Że nie widziały się od czterech lat? Jego gniew przygasł. Ta kobieta mogła w ogóle nie wiedzieć o narodzinach Henry'ego! - Chwileczkę - zawołał, zanim zdążyła włączyć wier¬tarkę i zagłuszyć jego słowa. - Lara Dexter była pani siostrą? - Nie była, tylko jest - parsknęła, lecz w jej głosie po¬jawił się niepokój. Tego Mark nie przewidział. Czyżby ta piekielna mamuśka nawet jej nie powiedziała?